Afery Finansowe » AFERY W POLSCE http://www.aferyfinansowe.pl Pieniądz rządzi światem! Sun, 04 Oct 2015 14:08:58 +0000 pl-PL hourly 1 http://wordpress.org/?v=4.1.12 Finroyal http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/finroyal/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/finroyal/#comments Sun, 01 Mar 2015 16:55:28 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=753 Kontrakt lokacyjny – zwykła prywatna pożyczka, manipulacja czy oszustwo? Czy inwestycja była bezpieczna? I czy legalna? W jaki sposób „międzynarodowy koncern inwestycyjny” omamił rzesze Polaków? Afera Finroyal ciągnie się od kilku lat mimo że media odkryły prawdę dużo wcześniej…

Zainwestuj w… kontrakt lokacyjny

Finroyal na polskim rynku pojawił się w 2007 roku. Właściciel firmy – Andrzej Korytkowski – stworzył daleko idące pozory prowadzenia profesjonalnej działalności inwestycyjnej. W marcu 2007 spółka otworzyła w Warszawie Główne Biuro Operacyjne. Jednocześnie Regionalne Biura Operacyjne powstały we Wrocławiu, Poznaniu i Krakowie. Firma reklamowała się szumnie, m.in. wielkimi billboardami i obszernymi informacjami prasowymi. Proponowała odsetki dużo wyższe niż w banku, na dodatek wypłacane z góry a do tego omijanie podatku Belki.

Z oficjalnych informacji jakie trafiały do potencjalnego klienta, Finroyal kreował się jako międzynarodowy koncern inwestycyjny z siedzibą w Londynie, który rozpoczynał dynamiczną ekspansję na terenie Polski. Swoje oddziały miał już podobno w Genewie, Paryżu i Kopenhadze, zaś na rynku istniał od 32 lat. Firma wprowadziła nowy produkt na polskim rynku finansowym – kontrakt lokacyjny, który miał przynieść klientom roczny zysk wysokości nawet 12%. Produkt ten działał podobnie jak lokata bankowa, jednak od strony formalnej nią nie był. Już na samym początku działalności rozpoczęła się intensywna obecność Finroyal w szeroko pojętych mediach. Dość szybko jednak zarówno sama firma jak i oferowany produkt został prześwietlony przez mec. Roberta Nogackiego z Kancelarii Prawnej Skarbiec (który reprezentuje dużą grupę klientów poszkodowanych przez WGI Dom Maklerski, InterBrok Investment, Finansowy Serwis Netforex). Jakiś czas później firmę bardzo ciekawie rozbroili również dziennikarze programu UWAGA (do obejrzenia poniżej).

Ale do rzeczy… polski Finroyal należał oficjalnie do brytyjskiej spółki FRL Capital Limited, która jest, jak informowały kampanie reklamowe, „międzynarodowym koncernem inwestycyjnym”, „na rynku istniejącym już od 32 lat”. Łatwo sprawdzono, że domena internetowa finroyal.com została zarejestrowana zaledwie w kwietniu 2007 roku, podobnie jak domena finroyal.eu, zaś spółka FRL Capital została wpisana do rejestru handlowego Anglii i Walii w dniu 23 marca 2007 roku. FRL Capital Limited oficjalnie nie wyjaśnił swojej struktury właścicielskiej, ani historii, ani nigdy nie podał nazwisk członków zarządu, ani ich doświadczenia, ani nazwisk osób zarządzających aktywami czy ich doświadczenia. Warto także dodać, że pod adresem londyńskiej siedziby spółki znajduje się wirtualne biuro, które było przez pewien czas wynajęte przez FRL, a adresy „oddziałów” FRL Capital Limited w Szwajcarii, Danii i Francji również pokrywają się z adresami wynajmowanych wirtualnych biur. Co ciekawe Finroyal informował, że posiada kapitał założycielski w wysokości 88 mln funtów szterlingów, w rzeczywistości jednak firma nigdy nie dysponowała takim kapitałem zabezpieczającym powierzane jej środki. Jak wykazało dziennikarskie śledztwo, dłużnikiem Finroyal na kwotę 88 milionów funtów jest sam Andrzej Korytkowski, który posiada 100 procent akcji spółki. Z powyższego wynika, iż spółka została założona przez tę samą osobę, która jest jedynym akcjonariuszem i zarządzającym, a wobec której spółka ma wierzytelność za pożyczkę na opłacenie kapitału zakładowego. Oznacza to, że fizycznie kapitał zakładowy nie został wpłacony, a występuje jedynie jako wierzytelność.

Oferta Finroyal na stronie internetowej.

Oferta Finroyal na stronie internetowej.

Na swojej stronie WWW (która dziś już nie jest dostępna) Finroyal twierdził, że jest akredytowanym członkiem GDCA (Global Digital Currency Association), zrzeszającej podmioty rynku finansowego. Jest to o tyle ciekawe, że GDCA wydało komunikat, w którym stwierdza, że logo GDCA na stronie WWW Finroyal zostało sfałszowane. Warto także zwrócić uwagę, że podmiot o nazwie FRL Capital Limited nie był i nie jest zarejestrowanym w Polsce domem maklerskim, ani nie zgłosił podjęcia działalności w Polsce jako zagraniczna firma inwestycyjna. Nie notyfikował również podjęcia działalności transgranicznej w Polsce jako zagraniczna instytucja kredytowa, ani nie jest zagranicznym funduszem inwestycyjnym. Nie jest także jasne jaka jest podstawa prawna do oferowania przez Finroyal swojego „kontraktu lokacyjnego”. Nie do końca też wiadomo, czym w ogóle jest ów „kontrakt lokacyjny”, albowiem termin ten nie jest znany prawu polskiemu. Po analizie ogólnych warunków umowy przedstawianej klientom Finroyal, mec. Nogacki uznał, że „kontrakt lokacyjny” można by zakwalifikować jako pożyczkę udzielaną przez klienta na rzecz FRL Capital Limited, chociaż dokumenty FRL Capital Limited nie używały wprost tego terminu. Własność środków klienta przechodziła bowiem na FRL Capital Limited, który rozporządzał nimi jak środkami własnymi. Finroyal nie był bankiem i nie miał zezwolenia na oferowanie w Polsce depozytów, a wszystko rozbija się o definicję tego co firma właściwie oferowała. „Kontrakt Lokacyjny” nie był więc także gwarantowany przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Sprawą zainteresowała się w końcu Komisja Nadzoru Finansowego, która w marcu 2008 roku wpisała Finroyal FRL Capital Limited na listę ostrzeżeń publicznych jako podmiot, który nie posiada zezwolenia KNF na wykonywanie czynności bankowych, w szczególności na przyjmowanie wkładów pieniężnych w celu obciążania ich ryzykiem. Finroyal upierał się jednak przy swoim, a mianowicie że umowa znacząco różni się od umowy lokaty, więc nadzór nie ma prawa mieć firmie za złe, że prowadzi działalność bez zezwolenia.

W co rzeczywiście „inwestują”?

Finroyal kreował się jako międzynarodowy koncern inwestycyjny z siedzibą w Londynie, który rozpoczynał dynamiczną ekspansję na terenie Polski.

Finroyal kreował się jako międzynarodowy koncern inwestycyjny z siedzibą w Londynie, który rozpoczynał dynamiczną ekspansję na terenie Polski.

Na stronie WWW Finroyal informował swoich klientów, że „w skład portfela inwestycyjnego wchodzą przede wszystkim depozyty, papiery dłużne, jednostki uczestnictwa specjalistycznych funduszy inwestycyjnych a także inne aktywa o wysokiej płynności” a jednocześnie, że „wszystkie generowane zyski przeznaczane są na inwestycje poza rynkiem publicznym w tym w segment PE/VC oraz tworzenie rezerw, koniecznych dla zachowania bezpieczeństwa i płynności rozliczeń”. Oficjalnie wiadomo jedynie tyle, że w pewnym momencie swojej działalności firma była współwłaścicielem spółek z branży drzewnej (EkoPinus), spożywczej (Młyn nad Tywą) czy logistycznej (Rapart). Oprócz tego Finroyal nie żałował pieniędzy na promocję. Według danych spółki Expert Monitor, która analizuje rynek reklamy, w 2008 roku Finroyal wydał na ten cel nieco ponad 1 mln zł, a w 2009 blisko 5,3 mln zł.

Prokuratura umarza… telewizja ujawnia

W 2009 roku Komisja Nadzoru Finansowego skierowała sprawę do prokuratury. Ówczesne śledztwo zostało jednak szybko umorzone a Finroyal dalej rozwijał swoją działalność. Na podstawie dotychczasowych doniesień oraz własnego śledztwa, w maju 2012 roku reporterzy telewizji TVN podczas programu „Uwaga!” sugerowali, że Finroyal może być piramidą finansową, oraz ujawnili, że Andrzej Korytkowski miał już problemy z prawem w związku z oszustwami finansowymi, których miał się dopuścić, zanim założył Finroyal. Korytkowski był oskarżony w dwóch procesach: w Poznaniu oraz w Szczecinie. Dotyczyły one oszustw, których miał się dopuścić w firmach Finance Group Polska (ok. tysiąc poszkodowanych na kwotę ok. 500 tys. złotych) oraz firmie Karls&Swenson (kilkunastu poszkodowanych na kilkanaście tysięcy złotych).

W czerwcu 2012 roku pojawiły się pierwsze doniesienia o niemożliwości wypłaty środków z rachunków klientów. Dwa miesiące później warszawska prokuratura ponownie wszczęła, umorzone wcześniej śledztwo w sprawie działalności firmy. Zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zaczęli składać także poszczególni klienci firmy. Andrzej Korytkowski usłyszał zarzut z art. 171 ust. 1 prawa bankowego, czyli prowadzenia działalności polegającej na gromadzeniu środków pieniężnych bez zezwolenia. Wobec podejrzanego zastosowano środki zapobiegawcze w postaci dozoru policyjnego i zakazu opuszczenia kraju. Przesłuchany właściciel Finroyal nie przyznał się do stawianych mu zarzutów a wręcz złożył obszerne wyjaśnienia, zaprzeczając, aby wprowadzał klientów w błąd. W kwietniu 2013 roku zabezpieczony został majątek Andrzeja Korytkowskiego. Zajęto udziały w innych spółkach i nieruchomości. Pod koniec grudnia 2014 roku prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko dyrektorowi Finroyal, w którym stwierdzono, że 1716 klientów straciło inwestując w Finroyal ponad 100 mln zł. Prokurator uzyskał materiał dowodowy liczący ponad 300 tomów akt oraz zeznania ponad 1800 świadków.

Z opracowanej przez ABW analizy przepływów środków na rachunkach bankowych Finroyal i Andrzeja Korytkowskiego, wynikało że część z powierzonych przez klientów Finroyal środków, Korytkowski zainwestował w spółki polskie oraz zagraniczne. Pieniądze zaangażował też w przedsięwzięcia finansowe na rynku walutowym Forex, a pozostałą część środków, przelał na brytyjskie rachunki bankowe. W rzeczywistości więc pieniądze wpłacane przez klientów nie były inwestowane zgodnie z umowami, lecz przeznaczane na ryzykowne przedsięwzięcia na rynku walutowym, na inwestycje w nierentowne spółki, na pokrycie kosztów działalności, w tym reklamę, oraz na wynagrodzenie i prywatne potrzeby pana Korytkowskiego. Część pieniędzy przeznaczana była również na wypłaty odsetek dla wcześniejszych klientów – tworząc tym samym strukturę piramidy finansowej.

W akcie oskarżenia Andrzejowi Korytkowskiemu zarzuca się, iż w okresie od listopada 2007 roku do 26 czerwca 2012 roku na terenie Polski, pełniąc funkcję Dyrektora spółki Finroyal, za pośrednictwem „biur operacyjnych” mających siedziby w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Poznaniu, doprowadził 1716 klientów Finroyal do niekorzystnego rozporządzenia mieniem znacznej wartości w łącznej kwocie ponad 100 mln zł. Korytkowskiemu grozi 10 lat pozbawienia wolności oraz grzywna do 5 mln zł. Proces sądowy jest w toku.

Informowali wcześniej!

Klienci WGI Dom Maklerski (więcej o WGI) już w marcu 2012 roku prosili państwo o wprowadzenie potrzebnych zmian prawnych i ostrzegali przed możliwym upadkiem spółek Amber Gold i Finroyal. Pisali w tej sprawie do premiera i najważniejszych instytucji rządowych. Ich pismo dotyczyło przede wszystkim działalności firmy WGI Dom Maklerski. Jednak ostrzegali w nim również, że upadać będą inne piramidy finansowe, a efekty tego odczują tysiące pokrzywdzonych klientów. Niestety, rząd stwierdził w odpowiedzi, że nie ma potrzeby podejmowania żadnych działań, a prognozy autorów pisma zaczęły się sprawdzać. Można by zatem powiedzieć, że „Państwo znów nie ochroniło obywateli przed bezprawiem”. A przecież chodziło o sprawę społecznie bardo ważną i bezpieczeństwo finansowe wielu obywateli. Po raz kolejny trzeba było skandalu by prokuratura zaczęła działać. Po raz kolejny … za późno.

BILANS AFERY FINROYAL

  • podejrzany Andrzej Korytkowski (obecnie: areszt, możliwa kara: 10 lat pozbawienia wolności)
  • 1716 pokrzywdzonych osób
  • straty klientów w wysokości ponad 100 mln zł

Polecane do obejrzenia:

Trzy reportaże dziennikarzy programu UWAGA:

Królewski przekręt (22.05.2012)
Oszczędności utopione w piramidzie? (06.06.2012)
Co łączy Finroyal i Amber Gold? (04.09.2012)

Powiązane zasoby:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/finroyal/feed/ 1
Afera Paliwowa http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-paliwowa/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-paliwowa/#comments Sun, 25 Jan 2015 21:38:04 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=744 Afera paliwowa to jedna z największych afer gospodarczych III RP. Chodzi w niej o miliardy złotych, które potencjalnie stracił skarb państwa w wyniku oszustw dokonywanych przez grupę “przedsiębiorców” działających w sektorze paliwowym. W oszustwa paliwowe zamieszani byli najwięksi importerzy paliw, politycy, sędziowie i prokuratorzy. O co chodziło w mafii paliwowej i jak ona działała? Czy afera ostatecznie zostanie „zamieciona pod dywan”?

Ujawnienie

Na przełomie 2001/2002 roku polska prasa opisała sposoby działania nielegalnego obrotu paliwami na ogromną skalę. Na światło dzienne wyszedł proceder oszustw podatkowych i wyłudzeń kredytów, w który zamieszane były setki spółek i ludzi w całym kraju. Trzęsienie ziemi rozpoczęło się 6 kwietnia 2004 roku, kiedy aresztowany we wrześniu 2002 roku Jan Bobrek, prezes największego prywatnego importera paliw, spółki BGM, oświadczył, że w zamian za nadzwyczajne złagodzenie kary gotów jest ujawnić całą prawdę o machinacjach paliwowych na najwyższych szczeblach. Ruszyły śledztwa i procesy. Jednak żeby zrozumieć całą sprawę należy cofnąć się kilkanaście lat wstecz i przedstawić historie dwóch firm: BMG ze Szczecina oraz Dansztof z Bogatyni, których powiązania pozwolą lepiej zrozumieć aferę paliwową i mechanizm jej działania.

Początki BGM i mechanizmy przestępstwa

W drugiej połowie lat 90. trzech biznesmenów ze Szczecina: Jan Bobrek, Arkadiusz Grochulski i Zbigniew Marszałek założyli firmę BGM (z pierwszych liter nazwisk jej właścicieli). Arkadiusz Grochulski, z zawodu marynarz, pływał na statkach zagranicznych. Wrócił do kraju w 1991 roku, gdzie przez następne pół roku prowadził firmę hydrauliczną. Potem zainwestował pieniądze w firmę spedycyjną Trans Sad. Jego wspólnikiem został Zdzisław Marszałek, wcześniej pracownik PKP z kontaktami na kolei. Jan Bobrek, zanim został wspólnikiem BGM, był dyrektorem szwedzkiej spółki SOG Energy Polska. Grochulski zaproponował mu współpracę w BGM. Jan Bobrek wniósł do nowej spółki doświadczenie na rynku paliw i kontakty handlowe. Arkadiusz Grochulski i Zdzisław Marszałek dali kapitał. Wspólnie w 1998 roku założyli firmę paliwową BGM Petrotrade Poland.
Firma zajmowała się obrotem paliwami na wielką skalę, przez co zdominowała prywatny import paliwa (miała ok. 80 proc. udziału w rynku, dostarczając paliwo prywatnym hurtownikom). BGM zamawiała towar za granicą i sprzedawała go w kraju. Na tym kończy się pozytywny aspekt działalności firmy, gdyż prawdopodobnie od samego początku istnienia przeprowadzane przez nią transakcje nie były zgodne z ówczesnym prawem. Spółka w swojej działalności wykorzystywała kilka „mechanizmów” dzięki którym unikała płacenia wysokich podatków akcyzowych i ceł.

  • Paliwo importowane: olej opałowy i nafta oświetleniowa

Analiza danych statystycznych z drugiej połowy lat 90. wykazała, że Polska importuje olbrzymie ilości oleju opałowego i nafty oświetleniowej. Kilka razy więcej, niż wynosiło roczne zapotrzebowanie na te produkty w całym kraju. Olej opałowy i napędowy to identyczne produkty. Różnią się tylko przeznaczeniem i tym, że olej napędowy, czyli diesel, który wlewa się do samochodów, jest obłożony podatkiem akcyzowym i VAT-em, które stanowią 70 proc. jego ceny. Czasami różnią się też kolorem – niektóre rafinerie na Zachodzie barwią swoje produkty. Podobna sytuacja zachodzi z naftą oświetleniową jakiej używa się do lamp naftowych. Pomysł był banalnie prosty – można sprowadzić diesel jako olej opałowy lub naftę, w ten sposób uniknąć płacenia akcyzy i zarobić krocie. Wspólnicy ze szczecińskiego BGM kupili więc Niemczech kilka składów pociągów z cysternami wypełnionymi olejem napędowym, który do Polski wjeżdżał jako olej opałowy, przepuszczony następnie przez łańcuszek firm zamieniał się w olej napędowy i błyskawicznie rozchodził się na stacjach benzynowych. Poprzez fałszowanie faktur, na stacje benzynowe trafiały paliwa bez opłaconej akcyzy. Tworzono całe siatki powiązanych ze sobą firm, a na prezesów podstawiało się słupów. To właśnie w łańcuszku tych firm dokonywano cudownych przeobrażeń oleju opałowego na napędowy, by w końcu w jednej z nich paliwo wprowadzone do Polski bez akcyzy, na papierze stało się paliwem z opłaconą akcyzą. W rzeczywistości towar szedł prostą drogą od importera do stacji benzynowych. Oczywiście nie było to aż tak banalnie proste… ale o tym dalej. BGM importowała olej napędowy m.in. ze spółek z Irlandii przez Litwę, a z dokumentów wynikało, że jest to olej opałowy (z niższą akcyzą). Ten olej trafiał m.in. do stacji Orlenu, który nie wpuściłby zapewne do swoich stacji oleju opałowego. Przewozem cystern zajmował się należący do Grochulskiego Trans Sad. Fakty są w tym aspekcie niezaprzeczalne – właściciele BGM dorobili się poprzez wspomniane wyżej transakcje fortuny.

PRZYKŁAD OSZUKAŃCZEJ TRANSAKCJI

- Agrol sp. z o.o. z Gdańska importuje 21 wagonów oleju opałowego (który w rzeczywistości jest napędowy). Olej kupiony został w niemieckiej rafinerii Veba (Schwedt).
– Odbiorcą jest Trans Sad ze Szczecina, który kupuje go za 560 tys. zł.
– Trans Sad sprzedaje olej Domarowi Oil sp. z o.o. w Rzepinie (spółka Tomasza Kaweckiego) za 830 tys. zł.
– Domar sprzedaje Raineksowi Export Import (firma Jarosława Rajewskiego z Płocka) za 930 tys. zł.
– Rainex dalej PHU Rotex w Częstochowie za 1,34 mln zł.
– Rotex sprzedaje Wideksowi sp. z o.o. z Turzy Śląskiej już jako olej napędowy za 1,5 mln zł. W tej fakturze jest informacja, że do ceny paliwa wliczono podatek akcyzowy.
– Widex sprzedaje olej CPN w Szczecinie za 1,59 mln zł.
Straty skarbu państwa wynoszą 964 tys. zł, gdyż:
– za wspomniany olej zostało zapłacone cło (3 procent) oraz VAT (22 procent), w sumie 140 tys. zł (od początkowej kwoty 560 tys. zł),
– powinno zostać zapłacone cło (15 procent), akcyza (604 zł za tonę, czyli razem 720 tys. zł) oraz VAT od całości.
W sumie należności wobec państwa wynoszą 1,109 mln zł. Różnica, czyli prawie 1 mln zł stanowi stratę skarbu państwa.
W rzeczywistości paliwo w ogóle nie wyjechało poza Szczecin a w całym tym łańcuszku jedynym aresztowanym był przedstawiciel Roteksu, który przyznał, że sprzedał czyste faktury za 8 tys. zł.

  • Komponenty z rafinerii – mieszanie

Drugim sposobem na szybki i niebagatelny zarobek, była nielegalna produkcja paliw z komponentów, które nie są obłożone akcyzą. 14 sierpnia 2000 roku do portu w Gdyni wpłynął statek „Bellini”. Z dokumentów wynikało, że przypłynął z Rotterdamu z ładunkiem 2339 ton eteru metyloterbutylowego (MTBE). To jeden z głównych komponentów do produkcji benzyny. Nadawcą ładunku była firma z Limassol na Cyprze. Odbiorcą – BGM Petrotrade ze Szczecina. W ciągu kilku tygodni ta sama szczecińska firma sprowadziła z zagranicy statkami i pociągami tysiące ton MTBE, C7 i innych komponentów do produkcji paliwa. Wśród nadawców są dwie firmy z Cypru o dziwo zarejestrowane pod tym samym adresem.

BGM Petrotrade sprzedał komponenty m.in. firmie Lilex z Gorzowa należącej do pani Liliany (faktycznie bezrobotnej, jednak na papierze właścicieli firmy Lilex), która o handlu paliwami zapewne nie miała pojęcia. Pani Liliana szybko odsprzedała je firmie Melbud ze Szczecina, która mieści się przy tej samej ulicy co… BGM i do niedawna zajmowała się kopaniem rowów. Melbud to natomiast dwa pokoje, faks i jedna zardzewiała cysterna. Firma nikogo nie zatrudniała, a deklarowała miesięczne obroty paliwem o wartości kilkudziesięciu milionów złotych. Co Melbud robił z tysiącami ton komponentów kupowanych od BGM, oficjalnie nie wiadomo. Wiadomo jednak, że dalej sprzedawał gotowe już paliwo firmie z Wrocławia, która upłynniała je innej wrocławskiej spółce, która z kolei sprzedała je ostatecznie stacjom benzynowym. W handel z Melbudem była też zaangażowana szczecińska spółka Galex, należąca oficjalnie do bezrobotnego (podobnie jak pani Liliana) pana Sławomira, który na przesłuchaniu wyznał szczerze, że nie wie, że jest prezesem firmy paliwowej obracającej milionami. Wskazał natomiast człowieka, który zapłacił mu kilkaset złotych za usługę i co miesiąc podrzucał 200-300 zł. Usługa polegała na zarejestrowaniu w szczecińskim urzędzie miejskim spółki cywilnej.

Przestępczy proceder polegał również na wytwarzaniu paliwa z komponentów kupionych od Polskich rafinerii. Wokół rafinerii powstawała sieć spółek, które były odbiorcami komponentów. Po zmieszaniu z innymi składnikami, paliwa trafiały do stacji benzynowych jako pełnowartościowy olej napędowy. Dokumentacja była tak samo fałszowana jak w przypadku paliwa importowanego. W proceder zamieszane były rafinerie w Trzebinii, Jaśle i Gorlicach. Firmy wykorzystywały normy zasiarczenia oleju napędowego do cudownej zamiany komponentu do produkcji diesla (nieobjętego akcyzą) na diesel (z akcyzą) zarabiając na tym dziesiątki milionów złotych. W jaki sposób? Jeszcze dziesięć lat temu polska norma dopuszczała obecność jednego procentu siarki w oleju napędowym. Potem tę normę zaostrzono do 0,2 procenta (norma europejska). Jeżeli produkt destylacji ropy naftowej ma więcej niż owe 0,2 procenta siarki, to – według obecnej normy – nie jest paliwem, lecz komponentem do jego produkcji, a sam komponent nie jest objęty akcyzą! Jeszcze dziesięć lat temu dzisiejszy komponent był więc olejem napędowym. Tyle że bardziej zatruwał środowisko i bardziej niszczył silniki. Rafinerie w Polsce nie mają urządzeń pozwalających na wyprodukowanie gotowego oleju napędowego więc produkują wyrób zwany komponentem nieodsiarczonym oleju napędowego, który ma w sobie 0,6 procenta siarki. Następnie mieszają go z importowanym olejem o zawartości 0,035 procenta. I w ten sposób powstaje spełniający polską normę olej napędowy o zawartości 0,2 procenta siarki. Jednak rafineriom często nie udaje się zagospodarować całego komponentu, produkując z niego gotowe paliwo. W efekcie czego – sprzedają go.

Komponentem zainteresowali się właśnie Alchemicy (nazwa nadana szefom mafii paliwowej w mediach) z BGM i powiązanych spółek. Zainteresowani kupowali taki komponent (nie był on objęty akcyzą), wpuszczali w łańcuszek firm, tak aby ostatnia z nich sprzedawała stacjom benzynowym olej napędowy (z wliczoną akcyzą). Zarabiano kolejne miliony bez akcyzy. Co ważne jeżeli tej zamiany dokonała firma, której nie ma (tzw. firma krzak) albo która nie ma żadnego majątku, skarb państwa mógł już nigdy nie odzyskać swoich należności. Jedną z firm, która kupowała komponent, był wrocławski Wrostar. Kupował komponent za pośrednictwem katowickiej firmy Centrozap albo prywatnej spółki Petrolex Gas. Potem sprzedawał go małym firmom i odkupywał od nich… olej napędowy. Wątpliwe, aby państwo odzyskało chociaż część utraconych pieniędzy. Teoretycznie to firmy, które kupiły komponent, a sprzedały olej napędowy, powinny zapłacić podatek akcyzowy, który naliczany jest w momencie produkcji oleju napędowego. Firmy te nie mają jednak żadnego majątku, który można by zająć. Wrostar był też powiązany z opolską firmą Esja, również handlującą olejowym komponentem oraz z firmą Dansztof (o której dalej).

Do pewnego czasu cała ta machina działała w perfekcyjny sposób i przynosiła niebotyczne zyski. Do spółki BGM dołączyli również kolejni paliwowi gracze: Artur Kawalec i Przemysław Knaś, rozszerzając działalność kartelu na mieszalnie nielegalnego paliwa w całym kraju i na niezliczone firmy-krzaki, za pomocą których uzyskiwali zwrot podatku VAT. W przestępczym procederze brały udział dziesiątki osób: począwszy od właścicieli firm zajmujących się obrotem paliwami, skończywszy na bezdomnych, którzy za niewielkie pieniądze użyczali swojej tożsamości mafii (do tworzenia fikcyjnych firm).

W obu przypadkach Alchemicy tworzyli długie łańcuszki firm-krzaków, które – na papierze – obracając między sobą paliwem, doprowadzały do sytuacji, w której nie da się ukarać winnych afery gospodarczej, ponieważ masa krytyczna dokumentów, które powinny skontrolować państwowe służby, przekraczała możliwości funkcjonariuszy tych służb.

  • Pchacze: Bizony i Muflony – przemyt

Oprócz wielkich wyrw w budżecie państwa, które robiły firmy Alchemików zarabiające na ukradzionej akcyzie, są też małe dziury.
Jedną z takich dziur odkryli szczecińscy policjanci, którzy ustalili, że w zbiornikach Pchaczy (niewielki statek wodny, o silniku o niewspółmiernie dużej mocy w stosunku do rozmiarów samej jednostki, rodzaj holownika, którego zadaniem jest np. dopychanie większych statków do nabrzeża lub pchanie barek) wpływających do Polski przemycany jest kupowany w Niemczech olej napędowy. Oczywiście z pominięciem opłat celnych i podatkowych. Pod osłoną nocy na opuszczonych nabrzeżach w Szczecinie i w okolicach miasta, paliwo było przepompowywane z Pchaczy do cystern, które rozwoziły je do prywatnych stacji benzynowych w całej Polsce. Właściciele tych stacji zaopatrywali się w sfałszowane faktury, z których wynika, że paliwo kupili w Polsce od legalnych firm. Jak ustaliła policja, najczęściej były to firmy-krzaki. Dlaczego przemyt dokonywany w ten sposób był opłacalny? A to dlatego, że w Niemczech paliwo dla żeglugi śródlądowej jest dotowane przez państwo i dlatego tanie. Pchacze pływają na dieslu, takim samym, na jakim jeżdżą samochody. W takiej rzecznej stacji w Niemczech litr oleju napędowego kosztował, w przeliczeniu na ówczesne pieniądze – złotówkę. U nas sprzedawano go za 1,50-1,80 zł. Polskie pchacze mają prawo tankować za granicą. Przestępstwo jest popełniane dopiero w momencie jego odsprzedaży i dalszej dystrybucji. „Importerzy” odpowiadają za przemyt, a kupcy – za paserstwo celne i fałszowanie dokumentów. Według policji w przemycie brała udział większość z 30 szczecińskich Pchaczy. Przekraczały one granicę na przejściach rzecznych w Widuchowej i Gryfinie. Pchacz typu Bizon mieści w zbiornikach 14 ton paliwa, Muflon – 22 tony. Proceder trwał co najmniej 3 lata. Problem w tym, że udowodnienie przemytu jest bardzo trudne. Policjanci muszą złapać sprawców na gorącym uczynku przepompowywania paliwa na ląd. Na Pchaczach skarb państwa tracił kolejne dziesiątki milionów złotych.

  • Wyłudzanie kredytów

Sukces finansowy firma BGM zawdzięczała przede wszystkim Arkadiuszowi Grochulskiemu. Opracował on bowiem metodę pozwalającą zarabiać krocie bez angażowania własnych pieniędzy. Dzięki firmie Trans Sad prowadzącej odprawę zagranicznych paliw, które przychodziły do Orlenu, Grochulski dostawał zaliczkę na poczet przyszłych należności celnych i podatkowych. Orlen finansował w ten sposób bieżącą działalność nie tylko Trans Sadu, lecz także BGM. W firmach traktowano te pieniądze jak nieoprocentowany kredyt obrotowy.

Według późniejszych zeznań Jana Bobreka, Grochulski wymyślił też sposób, jak bezgotówkowo kupować paliwa, nic nie ryzykując i zarabiając jeszcze na pośrednictwie. Ten minioscylator mógł funkcjonować tylko dzięki przychylności płockiej rafinerii. Potrzebny był do tego oficjalny list – potwierdzenie zakupu paliwa przez rafinerię. Wystarczyło znaleźć na rynku odpowiednią ilość towaru, a bank na podstawie listu bez problemu udzielał kredytu, wykorzystywanego w dalszej działalności. Biuro zakupów ropy w Orlenie twierdzi oczywiście, że nigdy nie współpracowało ze spółką BGM.

Dansztof – kłótnia wspólników

Szczecińska spółka BGM „wpadła” m.in. poprzez konflikt między wspólnikami firmy Dansztof z Bogatyni. Danuta Bryś (zmieniła nazwisko na Gaszewska) po śmierci męża, z którym prowadziła stację benzynową w Sieniawce, prywatnie i zawodowo związała się z niejakim Krzysztofem Chomą. W 1996 roku założyli wspólnie firmę Dansztof. Danuta Bryś zaufała partnerowi przekazując mu pełnomocnictwo do samodzielnego reprezentowania spółki. W krótkim czasie Choma zdominował swoją wspólniczkę. Firma zaczęła handlować paliwem w dużych ilościach, dokupiła kolejne stacje benzynowe. Nawiązała też kontakty z kolejnymi kontrahentami, wśród których był BGM ze Szczecina – jako importer oraz wiele spółek, z których niektóre służyły jako dostawcy fałszywych faktur do oszukańczych łańcuchów. Spółka z Bogatyni kupowała od BGM m.in. komponenty do produkcji paliw, a sprzedawała paliwa. Tymczasem koncesji na produkcję paliw nie miała. Danuta Bryś bezkrytycznie brała udział w tych przedsięwzięciach. Kiedy Choma związał się z inną kobietą, a kontrola UKS wykazała nadużycia w firmie, między wspólnikami zaczęło dochodzić do coraz poważniejszych konfliktów. Oboje zaczęli na siebie składać doniesienia na policję i do prokuratury. Choma został m.in. oskarżony o groźby karalne wobec pani Bryś. Jedna z nich, że stanie się krzywda jej dzieciom, doprowadziła kobietę w czerwcu 1999 roku do próby samobójczej. Danutę Bryś wsparł wówczas Andrzej Czyżewski – były prokurator – który w 1999 roku został mniejszościowym udziałowcem Dansztofu. W czerwcu 2000 roku Czyżewski i Bryś złożyli zawiadomienia do prokuratury o przestępstwach paliwowych i finansowych popełnianych przez spółkę Dansztof i jej kontrahentów (w tym BGM). Oboje zeznali, że do Dansztofu wprowadzano paliwo poza ewidencją i prowadzono podwójną księgowość.

Warto zaznaczyć, że Andrzej Czyżewski w latach 80. był prokuratorem i doradcą gdańskiej „Solidarności”. W stanie wojennym dostał tzw. bilet w jedną stronę. Od tamtej pory mieszkał w Niemczech. Sceptycy, czyli policjanci, prokuratorzy i niektórzy politycy, utrzymują, że to mitoman albo człowiek sterowany przez służby specjalne. A on swego czasu uparcie przekonywał, że w Polsce działa „mafia paliwowa” powiązana właśnie ze skorumpowanymi policjantami, urzędnikami i prokuratorami. I dlatego nikt go nie chciał wysłuchać. Stało się to dopiero 7 czerwca 2000 roku, gdy w imieniu pani Danuty (już) Gaszewskiej i swoim złożył zawiadomienie w Prokuraturze Rejonowej w Zgorzelcu, ujawniając działalność mafii paliwowej.

Kontrola skarbowa wykazała, że Dansztof winny jest budżetowi państwa miliony złotych z tytułu nielegalnych operacji paliwowych. Większości tych pieniędzy fiskus nigdy już nie odzyska, bo w listopadzie 2001 roku Dansztof zbankrutował. Kontrolerzy urzędu skarbowego wykryli również, że Dansztof kupował paliwo od firm, które nie istniały albo nigdy nie handlowały paliwami.
W bardzo wielu śledztwach prowadzonych po ujawnieniu afery, powtarzają się te same spółki. Na przykład w grudniu 1998 roku do Dansztofu sprowadzono duże ilości oleju opałowego importowanego przez BGM, który w 1999 roku sprzedawany był już jako napędowy. Potrzebnych dokumentów dostarczały firmy ERZET z Częstochowy i Urban z Wrocławia, występujące w nich jako rzekomi dostawcy oleju napędowego. Choma i jego wspólnik Bogusław Weimann w imieniu spółek Wrocpol, a potem Urban fałszowali dokumenty i podpisywali się za ich prezesów. Obie spółki zostały zarejestrowane na podstawione osoby. Na nazwisko figuranta wystawiano faktury. Te same spółki pojawiają się w śledztwach we Wrocławiu, Poznaniu, Opolu i Zielonej Górze.
Mechanizm przestępstw był podobny. Niemal wszystkie spółki były odbiorcami importowanych przez BGM komponentów podnoszących liczbę oktanów. Zmieszane z benzyną surową sprzedawano jako pełnowartościowe paliwo. „Mieszanie” benzyny odbywało się czasem wprost w cysternach kolejowych na bocznicach lub w różnych byłych bazach wojskowych.

W Wierzchowni koło Brodnicy mieści się ukryty w lasach ośrodek wypoczynkowy, należący niegdyś do spółki Dansztof. Jest to jedno z miejsc, gdzie w tajemnicy spotykali się paliwowi bossowie. Latem 2000 roku na zaproszenie Krzysztofa Chomy, ówczesnego wspólnika Danuty Bryś, był tam m.in. Stefan Żelazek (z firmy Unipol, podejrzany o wyłudzenia kredytów), Zbigniew Lesiak ze spółki ERZET (w której fałszowano dokumentację), a także właściciele spółek z Krakowa, Opola i Warszawy. Omawiano między innymi sprawy związane z wyłudzeniami kredytów. W spotkaniu uczestniczyła także osoba załatwiająca kredyty bankowe w imieniu Ogólnopolskiego Towarzystwa Finansowego. Teren obstawiony był przez ochroniarzy. Tajne narady mafii paliwowej odbywały się również w innych pałacach i ośrodkach wypoczynkowych. Dzielono rynek, planowano przedsięwzięcia. Krakowska prokuratura udokumentowała trzy takie spotkania, organizowane w 1998 roku. Danuta Bryś zeznała w czasie śledztwa że, Jan Bobrek jako prezes BGM, wiedział, że w Dansztofie powstaje podwójna dokumentacja paliw i w Bogatyni był dwukrotnie. Bobrek początkowo zaprzeczał, jakoby wiedział o fałszowaniu dokumentów. Według Danuty Bryś, Bobrek był także w Wierzchowni w lipcu 2000 roku. Jego udział w naradzie potwierdził w zeznaniach w CBŚ Stefan Żelazek. Dodatkowo z zeznań Żelazka wynika, że instrukcji udzielali im m.in. przedstawiciele Colloseum. (więcej o Colloseum)

Aresztowanie bossów paliwowych

Stłumienie przedsiębiorczości spółki BGM nastąpiło dopiero po dwóch latach od złożenia doniesienia przez Czyżewskigo i Bryś, jednak dość spektakularnie. We wrześniu 2002 roku Centralne Biuro Śledcze aresztowało prezesa BGM Jana Bobreka, a pół roku później za kratki trafił Zdzisław Marszałek. Arkadiuszowi Grochulskiemu udało się uciec za granicę. Poszukiwany był oficjalnie  międzynarodowym listem gończym.
Bobrek jako jeden z baronów paliwowych oskarżony został o gigantyczne oszustwa, pranie brudnych pieniędzy i stworzenie zorganizowanej grupy przestępczej. Prokuratura zarzucała baronom nie zapłacenie 280 milionów złotych podatków i wypranie kolejnych 200 milionów złotych.
Pod zarzutem kierowania zorganizowaną grupą przestępczą aresztowani zostali również dwaj pozostali wspólnicy z BGM: Artur Kawalec i Przemysław Knaś, którzy byli podejrzani o wyłudzenie 40 milionów złotych podatku i akcyzy oraz zorganizowanie sieci spółek fałszujących paliwo i dokumenty.

Jan Bobrek po spędzeniu półtora roku w areszcie zdecydował się opowiedzieć o powiązaniach mafii paliwowej z PKN Orlen, urzędnikami państwowymi i politykami. Opowiedział, jak byli korumpowani dyrektorzy Głównego Urzędu Ceł i zwykli celnicy. Ujawnił, jak za łapówkę można wygrać przetarg i kogo trzeba przekupić, by zdobyć kontrakt na dostawy ropy do PKN Orlen.
Arkadiusz Grochulski, po niespełna 3 latach przebywania poza granicami kraju, 8 marca 2005 roku sam zgłosił się do prokuratury. Grochulski w oświadczeniu rozesłanym do mediów jeszcze przed zgłoszeniem się do prokuratury deklarował chęć współpracy z prokuraturą i spotkanie z sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen. Prokuratura przedstawiła Grochulskiemu zarzut kierowania zorganizowaną grupą zajmującą się praniem brudnych pieniędzy i wyłudzaniem podatków w handlu produktami ropopochodnymi i zamknęła w areszcie.

Alchemicy III RP – struktura systemu

Większość importowanego oleju i komponentów w spółkach zamieszanych w przestępstwa paliwowe pochodziła z firmy BGM. Według CBŚ część nadużyć dokonywana była z wiedzą i przy współudziale tej spółki, która stoi na szczycie struktury.
Ścisłe kierownictwo mafii paliwowej ujawnionej w 2002 roku tworzyli właśnie szefowie BGM: Arkadiusz Grochulski, Jan Bobrek, Zdzisław Marszałek, Przemysław Knaś i Artur Kawalec. Nazwano ich baronami paliwowymi. Za szóstego barona CBŚ i prokuratura uważały niejakiego Zdzisława Majkę. Nie został on jednak nawet przesłuchany. Zmarł kilka minut po rozmowie z Knasiem, w mieszkaniu współpracownika Knasia w Częstochowie.

Struktura mafii paliwowej wyłaniająca się z ustaleń w ponad stu śledztwach, które prowadziły lub dalej prowadzą prokuratury w całej Polsce składa się na pięciu baronów paliwowych, kilkunastu łączników i tzw. praczy oraz ponad ośmiuset członków szeregowych. Peleton struktury zamykały niczego nieświadome słupy. O ile o najważniejszych osobach zarządzających mafią paliwową wspomniano już wyżej, o tyle warto również wspomnieć o funkcjach pozostałych członków struktury.

Łącznicy to kolejny, po baronach, stopień struktury mafii paliwowej. Ich rolą było pośrednictwo między baronami a wykonawcami. Takimi łącznikami byli m.in. Tomasz Kunicki oraz Cezary Gadzaliński. Obaj zostali aresztowani w krakowskim śledztwie. To na zlecenie łączników członkowie grupy zakładali firmy, rejestrowali działalność gospodarczą, wyszukiwali tzw. słupy (najczęściej bezdomnych, na których nazwiska rejestrowano spółki krzaki), zakładali konta bankowe, dokonywali przelewów, wystawiali faktury, mające potwierdzać rzekome transakcje kupna-sprzedaży paliwa. Dokumentacja przechodziła przez łańcuch spółek, by w końcu w jednej z nich, nazywanej przez CBŚ „Kaną Galilejską”, paliwo wprowadzone do Polski bez akcyzy, nagle na papierze stało się paliwem z rzekomo opłaconą akcyzą. W rzeczywistości towar szedł prostą drogą – od importera do odbiorcy paliwa, czyli stacji benzynowych – reszta działa się na papierze. Nad obiegiem faktur czuwali „księgowi”, planując komputerowo łańcuchy spółek, przez które przechodziły dokumenty. Łącznicy dostawali około 3 – 5 procent zysków z obrotu paliwem.

Pracze natomiast to osoby zaufane, którym baronowie powierzali zadanie wyciągnięcia pieniędzy z łańcuchów paliwowych. Zakładali oni spółki np. faktoringowe, które tworzyły siatkę umów kompensacyjnych. Przez wytworzenie dużej ilości faktur oraz korekt faktur wcześniej wystawionych, brali pieniądze od firm – uczestników procederu. Przejmowali także pieniądze z kredytów bankowych, branych na ich polecenie przez współpracujące firmy. Uzyskane pieniądze przekazywali baronom paliwowym.

Wykonawcy i podorganizatorzy czyli szeregowi członkowie, wśród których przewija się 817 osób, to w większości uczestnicy grupy ze średnich i dolnych szczebli. Ci z samego dołu mieli od 0,2 do 0,5 proc. udziału w zysku z procederu. Do wykonawców poleceń wydawanych przez baronów za pośrednictwem łączników należały osoby m.in. działające przez firmy Pamar z Wrocławia, Womark z Katowic, Tech-Lex z Krakowa, Pro Eco z Poznania oraz spółki Arkaw z Częstochowy, Bałtyk z Gorzowa Wielkopolskiego, Renko, PHU Marco i Biss Pol ze Szczecina.

Słupy to najniżej postawione w hierarchii, podstawione osoby, takie jak bezdomni, narkomani czy alkoholicy, którzy za niewielką opłatą zgadzali się, by na ich nazwisko zarejestrowano działalność gospodarczą lub spółkę. Taka spółka wykazywała np. duże obroty paliwem, niekiedy nawet dostawała od urzędów skarbowych zwrot podatku VAT. Kiedy jednak skarb państwa lub inni wierzyciele chcieli odzyskać należności, trafiały na słupa bez pieniędzy. Do takich spółek krzaków należały m.in. Wrocpol i Urban z Wrocławia. Zdarzało się, że dokumenty były wystawiane przez firmę nawet wiele miesięcy po tym, jak podstawiony słup zapił się na śmierć. Jego podpisy fałszowano także, kiedy jeszcze żył. Z ustaleń śledczych wyłaniały się często ciekawe historie podstawionych firm i ich właścicieli. I tak np. w kaliskiej firmie paliwowej prezesem był nieboszczyk a właścicielką firmy paliwowej w Prochowicach okazała się 75-letnia rencistka. Spółka nie miała ani zbiorników, ani środków transportu do przewozu paliwa, a jej siedzibą było mieszkanie rencistki. Mimo to ta firma widmo uzyskała koncesję z Urzędu Regulacji Energetyki na prowadzenie obrotu paliwami ciekłymi. W rzeczywistości służyła tylko do wystawiania faktur.

Zamieszani, czyli kto pomagał gangom

Zamieszanych w sprawę mogły być setki funkcjonariuszy państwowych. Chodzi nie tylko o urzędników skarbowych, funkcjonariuszy straży granicznej, ale i prokuratorów, sędziów, czy ludzi ze służb specjalnych. Z przestępcami mieli współpracować urzędnicy państwowi wysokiego szczebla oraz politycy z pierwszych stron gazet. To pierwsza sprawa w Polsce, w której, zdaniem prowadzących śledztwo, są tak mocne i niezbite dowody na funkcjonowanie klasycznej mafii: organizacji przestępczej w ścisły sposób powiązanej ze strukturami państwa.

Prokuratorzy ustalili, że w sprawę nielegalnego obrotu paliwami zamieszanych było około 2700 firm. Ponadto w sprawę „umoczeni” byli urzędnicy Ministerstwa Finansów, emerytowani oficerowie wojska i Wojskowych Służb Informacyjnych oraz funkcjonariusze policji. Śledztwa w sprawie polskiej mafii paliwowej napotykały i nadal napotykają ogromne opory, gdyż w grę wchodzą gigantyczne pieniądze, za które można przekupić każdego urzędnika i funkcjonariusza państwowego. Gangi paliwowe obracały ogromnymi pieniędzmi. Ich działalność byłaby niemożliwa, a w każdym razie znacznie utrudniona, gdyby nie sprzyjali im urzędnicy różnego szczebla, oczywiście nie bezinteresownie. W teczce prezesa szczecińskiej spółki BGM – Jana Bobreka – znaleziono tajne policyjne materiały na temat gangów paliwowych (Sam zainteresowany tłumaczył później, że dostał je faksem. Nie wie od kogo i oczywiście ich nie czytał.). To jeden z przykładów korupcyjnych związków. Niestety, nie odosobnione.  Częstochowska policja już wcześniej miała związki z firmami podejrzanymi o nielegalne mieszanie paliwa. W 1999 roku Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach podpisała umowę na dostawy paliwa do radiowozów z firmą Techmet. Jak się okazało, firma była już wtedy zamieszana w aferę paliwową, rozpracowywaną przez tę samą policję. W czerwcu 2001 roku czterech wysokich częstochowskich urzędników skarbowych zostało aresztowanych za korupcyjne ujawnianie ustaleń kontroli i doradzanie właścicielowi spółki Note. Zarzuty postawiono m.in. szefowi częstochowskiego UKS Jarosławowi Kożuchowi. Stracił stanowisko zastępcy dyrektora UKS w Katowicach, ale zarówno on, jak i pozostali urzędnicy po wyjściu z aresztu wrócili do pracy. Dopiero po publikacjach „Rzeczpospolitej” w kwietniu 2002 roku Ministerstwo Finansów podjęło decyzję, by rozwiązać z nimi umowy o pracę.

Szczecińska firma BGM wpłaciła w 1998 roku sto tysięcy złotych na Ruch Spoleczny AWS, a w styczniu 2001 roku znalazła się wśród czterech firm, które zwolniono z podatku akcyzowego na paliwo dla kutrów rybackich. Wyjątkowo sprzyjał jej także ówczesny wojewoda szczeciński Władysław Lisewski. Oprócz AWS dotację dostał też SLD. Arkadiusz Grochulski przyznał, że finansował polskie partie, bo „bez tego nie da się żyć”. Dopiero dziś okazuje się, że bez pomocy najwyższych urzędników w państwie wiele oszustw BGM nie miałoby szans powodzenia. W kieszeni spółki siedzieli nie tylko zwykli celnicy, ale wysocy rangą dyrektorzy z Głównego Urzędu Ceł. Kiedy spółka BGM miała problem z odprawą towaru, Arkadiusz Grochulski jechał załatwiać sprawę. Najczęściej problem polegał na tym, że celnicy naliczali dużą akcyzę. Zwolnienie z akcyzy Grochulski załatwiał z zaprzyjaźnionym dyrektorem Urzędu Celnego w Gdyni lub – gdy sprawa była poważniejsza – z wicedyrektorem w Głównym Urzędzie Ceł. Jan Bobrek zeznał, że w 2001 roku BGM toczył spór o olej opałowy, który ze względu na mniejsze stężenie barwnika celnicy uznali za napędowy i naliczyli wyższą akcyzę. Spór trwał miesiącami i dopiero po wręczeniu 40 tysięcy łapówki w GUC cała zapłacona wcześniej akcyza wróciła do firmy. Arkadiusz Grochulski był w stanie załatwić nawet to, że obłożone akcyzą paliwo lotnicze celnicy traktowali jak bezakcyzową naftę. Afera paliwowa na taką skalę byłaby więc niemożliwa bez przymykających oko celników (na granicy można ocenić, czy wjeżdża ojej opałowy, czy napędowy). Wyłudzaniu kredytów sprzyjali natomiast przez korupcję lub niedopatrzenie bankowcy. Jak wynika z ustaleń organów ścigania, każda większa podgrupa w mafii paliwowej (odpowiedzialna za łańcuchy spółek paliwowych) miała lub ma swoje dojścia do urzędników skarbowych i policji. Policja i prokuratura przyznają, że sięgają tylko do średniego szczebla zamieszanych w przestępstwa paliwowe. Poza ich zasięgiem są urzędnicy wprowadzający za łapówki lub przez zaniedbanie przepisy umożliwiające nadużycia (na przykład zwolnienia podatkowe dla wybranych) oraz ci, którzy przejęli największe pieniądze z afery paliwowej. Nieprzypadkowo w Częstochowie większość firm skupiona była na jednym terenie, by podlegać pod konkretny urząd skarbowy. O udziale funkcjonariuszy policji w tej aferze, wymieniało się głośno w mediach w zasadzie tylko jedno nazwisko – generała Mieczysława Kluka, byłego szefa śląskiej policji. Inne nazwiska odnotowały niewielkie wzmianki w prasie. Tymczasem, jak szacują prokuratorzy prowadzący śledztwa, w aktach figuruje przynajmniej kilkunastu policjantów, którzy przeszli na stronę przestępców.

Śledztwo i zarzuty

Śledztwo w sprawie mafii paliwowej, które ciągnie się od 2003 roku obejmuje ponad 3000 akt, 340 postępowań prokuratorskich, 1810 osób, którym postawiono zarzuty i 612 aresztowanych. 150 postępowań już zakończyło się skierowaniem do sądów aktów oskarżenia, objęto nimi 900 osób. Według prokuratury w nadużycia paliwowe zamieszanych było ponad 2700 firm.

Według prokuratury „paliwowi bossowie” spotykali się na tajnych naradach w pałacach, rezydencjach i ośrodkach wypoczynkowych. Podczas spotkań planowano wspólne przedsięwzięcia, dzielono rynek, pomagano sobie w dojściach do banków, gdzie wyłudzano kredyty, i do urzędników. Narady ochraniali współpracujący z nimi gangsterzy. W trakcie wielu prowadzonych śledztw ustalono, w jaki sposób działała mafia, skąd i dokąd przepływało paliwo, jakimi drogami szły fałszywe faktury i pieniądze. Dziś jest już jasne że, przedstawiciele firm paliwowych z całej Polski znali się i kontaktowali, tworząc ogólnopolską zorganizowaną strukturę. Krakowska prokuratura, podobnie jak wcześniej szczecińska, ustaliła, że wszystkie tropy prowadzą do szczecińskiej spółki BGM importującej paliwa i firmy spedycyjnej Trans Sad, należącej do tych samych wspólników. Jak ustaliła policja, założyciele BGM zgromadzili na zagranicznych kontach miliony dolarów. Knaś i Kawalec inwestowali pieniądze w nieruchomości. Członkowie mafii paliwowej w całym kraju kupowali pałace, dworki, hotele i ośrodki wypoczynkowe, a także ziemię od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Najczęściej jednak prokuratury łapią figurantów-słupów, czyli sam dół afery oraz średni szczebel. Funkcjonariusze zabezpieczają majątek zatrzymywanych ludzi. Jeśli chodzi o organa skarbowe prowadzone są setki kontroli krzyżowych, a jest to wyjątkowo żmudna i długotrwała praca.

W kraju nadal toczy się kilkanaście postępowań dotyczących nadużyć paliwowych. W bardzo wielu z nich powtarzają się te same nazwiska i nazwy spółek. Śledztwa wędrowały po różnych prokuraturach, były dzielone i łączone, co ostatecznie opóźniało postępowania. Tych samych świadków wzywano po kolei do różnych województw. I policjanci, i prokuratorzy mają jednak najwięcej zastrzeżeń do służb finansowych. Chociaż straty spowodowane działalnością mafii paliwowej prawdopodobnie są porównywalne jednej czwartej deficytu budżetowego państwa, ta afera to kolejny, dowód słabości państwa. Szanse na odzyskanie zagarniętego majątku są niewielkie – przyznają służby finansowe.

Ostatnie sześć lat działalności BGM zostało dość szczegółowo opisane w 1064 tomach akt, które w maju 2004 roku trafiły do krakowskiego sądu. Dla prokuratury zeznania Jana Bobreka były na tyle istotne, że po wpłaceniu dwóch milionów kaucji mógł on w tym samy czasie (maj 2004) opuścić areszt. Uważa się, że jest to nagroda za złożenie szczegółowych i obszernych wyjaśnień.
Nieoficjalnie wiadomo, że dzięki zeznaniom Bobreka prokuratura zdobyła materiały obciążające obu byłych prezesów PKN Orlen – Andrzeja Modrzejewskiego i Zbigniewa Wróbla. Z zeznań wynika też, że mafia paliwowa miała powiązania z politykami najwyższych szczebli.

Arkadiusz Grochulski początkowo ukrywał się za granicą. W 2003 roku poprosił sąd o wydanie mu listu żelaznego. W zamian za wolność zgodził się zeznawać. Sąd propozycję Grochulskiego wówczas odrzucił. W marcu 2005 roku Grochulski sam zgłosił się do prokuratury i oddal się w ręce policji. Postawiono mu zarzuty prania pieniędzy pochodzących z przestępstw paliwowych w kwocie co najmniej 110 mln zł oraz kierowania od czerwca 2000 do marca 2002 roku zorganizowaną grupą przestępczą. Grochulski areszt opuścił w 2007 roku po wpłaceniu 2 mln zł kaucji.

Dwaj pozostali wspólnicy z BGM: Artur Kawalec i Przemysław Knaś, byli podejrzani o wyłudzenie 40 milionów złotych podatku i akcyzy oraz zorganizowanie sieci spółek fałszujących paliwo i dokumenty. Oboje dzięki wysokiej kaucji – 2,5 mln zł wyszli z aresztu.

W 2011 roku Grochulski, Bobrek i Marszałek z części zarzutów stawianych im przez prokuraturę zostali uniewinnieni. Chodzi o nakłanianie policjantów do ujawnienia tajnych informacji. Dodatkowo w 2012 roku z powodu przedawnienia krakowski sąd okręgowy umorzył dwa kolejne wątki w trwającym od 2005 roku procesie. Oskarżeni nie odpowiedzą już za przestępstwa skarbowe i działanie w zorganizowanej grupie przestępczej. Według aktu oskarżenia, zarówno oskarżenie o przestępstwa karno-skarbowe dla 16 oskarżonych, jak i działanie w grupie przestępczej dla 14 z nich dotyczyło okresu od stycznia 1999 roku do marca 2002 roku. Zatem – jak uznał sąd – w marcu 2012 roku uległo przedawnieniu. Proces toczy się przed krakowskim sądem od kwietnia 2005 roku. Łącznie zarzutami w akcie oskarżenia objęto 18 osób. Wśród oskarżonych znajdują się m.in. Bobrek i Marszałek. Jak więc widać pomału ale sukcesywnie oskarżenia i procesy w sprawie afery paliwowej dobiegają końca, choć z niezbyt zadowalającym wynikiem.

Co do wspomnianego wcześniej Mieczysława Kluka (szef śląskiej policji), usłyszał on 4 zarzuty, 2 z nich korupcyjne. W tym zarzut napaści na zatrzymujących go oficerów ABW. W grudniu 2011 roku został uniewinniony od zarzutów korupcyjnych. Sąd uznał go jedynie winnym napaści na oficerów ABW. Zasądził łączną karę 3-letniego więzienia pokrywającą się z okresem tymczasowego aresztowania.

Pozostali podejrzani w prowadzonych śledztwach to m.in.:

  • Andrzej K., były funkcjonariusz WSI, do 2001 roku właściciel firmy Wrostar. Podejrzany we wrocławskim śledztwie o kierowanie zorganizowaną grupą, która wyłudziła 32 miliony złotych zwrotu podatku VAT.
  • Adam Derecki, działał w spółce Pamar z Wrocławia. Krakowska prokuratura stawia mu zarzut działania w zorganizowanej grupie, wystawiania fałszywych dokumentów i umożliwienia wyprania co najmniej 30 mln zł. Krakowski sąd zdecydował o jego aresztowaniu, a prokuratura wystawiła list gończy.
  • Przemysław Frąc, działał przez firmę Pro Eco z Poznania. Krakowska prokuratura stawia mu zarzut działania w zorganizowanej grupie wspólnie i w porozumieniu m. in. z Arturem Kawalcem, wystawiania fałszywych dokumentów i umożliwiania wyprania co najmniej 30 mln zł. Krakowski sąd zdecydował o jego aresztowaniu, a prokuratura wystawiła list gończy.
  • Jarosław Markl, działał przez firmę Tech-Lex z Krakowa. Krakowska prokuratura stawia mu zarzut działania w zorganizowanej grupie, wystawiania fałszywych dokumentów i umożliwienia wyprania co najmniej 30 mln zł. Krakowski sąd zdecydował o jego aresztowaniu, a prokuratura wystawiła list gończy.
  • Tomasz Rostkowski, działał przez spółki Arkaw z Częstochowy. Krakowska prokuratura stawia mu zarzut działania w zorganizowanej grupie wspólnie m.in. z Adamem Dareckim i Jarosławem Marklem, wystawiania fałszywych dokumentów, czym umożliwił Arturowi Kawalcowi i innym wypranie co najmniej 30 mln zł. Krakowski sąd zdecydował o jego aresztowaniu, a prokuratura wystawiła list gończy.
  • Marek Wojnowski, działał przez firmę Womark z Katowic. Krakowska prokuratura stawia mu zarzut działania w zorganizowanej grupie, wystawiania fałszywych dokumentów i umożliwienie wyprania co najmniej 30 mln zł. Krakowski sąd zdecydował o jego aresztowaniu, a prokuratura wystawiła list gończy.

Straty budżetu państwa

Najbardziej prawidłowe w opisanej historii wydaje się stwierdzenie, że nie da się tak naprawdę podsumować strat spowodowanych działalnością Alchemików. Wiele firm zaangażowanych w ten interes już nie istnieje. A wraz z nimi przepadły dokumenty.
Według doniesień procesowych, działalność mafii paliwowej naraziła skarb państwa na co najmniej 2,5 mld zł strat. A mowa tu o kwotach, które wynikają tylko z materiałów procesowych. Nieoficjalnie szacuje się, że od 1998 roku z państwowej kasy mafia paliwowa mogła wyprowadzić nawet kwotę bliską 10 miliardom złotych.
Przykładowo skarb państwa zgłosił syndykowi Dansztofu swoje należności w wysokości przeszło 26 mln zł. Ostatecznie odzyska niewiele ponad półtora miliona, bo w ciągu kilku miesięcy przed upadłością z Dansztofu wyprowadzono majątek do firmy Polonia Promotion z Zabrza, której dyrektorem handlowym jest… Krzysztof Choma, wspólnik Dansztofu. Po ujawnieniu afery w mediach i zatrzymaniu bossów z BMG, rynkową rolę potentata ze Szczecina przejęły inne firmy, w tym Petro Cargo, powiązane jednak z BGM lub jego pracownikami. Podobnych przykładów można by mnożyć, a najważniejsze pytania do dziś pozostają bez odpowiedzi: Dlaczego afera od kilkunastu już lat pozostaje niewyjaśniona, a jedynie od czasu do czasu media informują nas o sukcesie w postaci ujawnienia jakiejś płotki? Czy jedyne, na co możemy liczyć, to informacje o złapaniu kolejnego słupa, który w śledztwie okaże się jedynym niewypłacalnym podejrzanym?

BILANS AFERY PALIWOWEJ

  • 1810 osób, którym postawiono zarzuty
  • 612 aresztowanych
  • 2700 firm zamieszanych w przestępczy proceder
  • Bossowie z BGM:  Bobrek, Grochulski, Marszałek, Kawalec, Knaś – dziś prawdopodobnie wszyscy na wolności
  • 2,5 mld zł strat budżetu państwa (choć szacuje się że nawet 10 mld zł)
  • Niejasny udział rafinerii
  • Korupcja urzędników i osłona polityczna

Polecane do obejrzenia:

Super Wizjer – Mafia paliwowa BGM (3 części)

Powiązane zasoby:

]]>

http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-paliwowa/feed/ 3
Interbrok Investment http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/interbrok-investment/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/interbrok-investment/#comments Sun, 16 Nov 2014 18:19:29 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=702 Druga po WGI największa jak dotąd afera w polskim świecie maklerskim. Choć specjaliści od inwestycji kapitałowych niezbyt kojarzą nazwę Interbrok Investment i posiadają na jej temat jedynie lakoniczne informacje, to na przestrzeni kilku lat ta nieznana firma zebrała od inwestorów kilkaset milionów złotych. Jak? Obiecując zyski…

Inwestycje na Forexie…

Wszystko zaczęło się we wrześniu 1998 roku, kiedy to Maciej Soporek i Emil Dróżdż zawiązali spółkę Ramsed. Oboje zaczynali swoje „inwestycje” będąc ludźmi bardzo młodymi. W kwietniu następnego roku nastąpiła zmiana nazwy z Ramsed na WGI, a w maju Emil Dróżdż sprzedał swoje udziały w tym przedsięwzięciu, bowiem już w listopadzie 1998 roku założył własną spółkę o bliźniaczym do WGI charakterze – Interbrok Investment. [więcej o historii WGI]
Interbrok Investment współtworzyli Emil Dróżdż, Maciej Sikorski i Andrzej Księżny. Działalność firmy od samego początku owiana była swoistą tajemnicą. Spółka oferowała możliwość lokowania kapitału na bardzo korzystnych warunkach, a klientem spółki można było stać się tylko z polecenia, co nadawało w pewnym sensie charakteru elitarności. Firma doskonale rozwinęła swoją działalność właśnie dzięki systemowi referencji i rekomendacji wśród klientów z segmentu VIP-owskiego, czyli osób potencjalnie zamożnych. Według informacji prasowych wśród klientów Interbrok znajdowali się swego czasu posłowie oraz ludzie kultury  i biznesu. W jaki sposób Interbrok Investment miał wypracować obiecywane ponadprzeciętne zyski? Podobnie jak bliźniacza spółka WGI – na inwestowaniu pieniędzy klientów na rynku Forex (międzybankowym rynku wymiany walutowej). Do 2004 roku tego typu działalność nie podlegała nadzorowi Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (dzisiejsza KNF). Od 2004 roku jednak pośrednictwo finansowe na rynku Forex stanowiło formę tzw. działalności maklerskiej, której prowadzenie wymagało zezwolenia. Interbrok Investment takiego zezwolenia nie uzyskał, a mimo to KNF nie wydała w stosunku do spółki ostrzeżenia publicznego. Fakt ten można próbować wyjaśnić jednak mało ostentacyjnym charakterem działalności Interbrok.

Zyski … na papierze

Interbrok Investment informował klientów o wypracowywanych ponadprzeciętnych zyskach. W firmie prowadzono jednak podwójną księgowość, a w księgach rachunkowych nie stworzono nawet subkont przypisanych poszczególnym klientom. Ci jednak otrzymywali informację o stanie swoich kont z fikcyjnymi wartościami. W rzeczywistości dokonywane inwestycje przynosiły ogromne straty.  Prawdopodobnie do 2003 roku spółka mogła zarabiać. Natomiast przez kolejne trzy lata była głęboko pod kreską. Łącznie od 2001 do 2006 roku Interbrok wypłacili łącznie 802 miliony złotych. Na inwestycjach foreksowych stracił 72,5 mln zł. Kolejne 40 mln zł trafiło natomiast do wspólników Interbroka w postaci opłat za „zarządzanie aktywami”. Pozostała część pieniędzy powierzonych przez inwestorów trafiła do innych klientów, którzy regularnie wypłacali środki – razem z nieistniejącymi zyskami. Wypłaty te były bezpośrednią przyczyną utraty przez Interbrok Investment płynności, a następnie niewypłacalności spółki, ponieważ nie były realizowane w wysokości odpowiadającej faktycznym efektom zarządzania, ale zgodnie z fikcyjnymi danymi na temat wyników inwestycyjnych. Ponieważ Interbrok Investment nie chciał przyznać się do inwestycyjnych porażek, przypuszczalnie finansował wypłaty z wpłat kolejnych inwestorów, tworząc klasyczną piramidę finansową, która wcześniej czy później musiała upaść.

Upadłość bez happy endu …

26 kwietnia 2007 roku właścicieli Interbroka zatrzymało Centralne Biuro Śledcze. Prokuratura przedstawiła im zarzuty oszustwa na co najmniej 100 mln zł i przywłaszczenia po 1 mln zł. W maju 2007 roku sąd ogłosił upadłość firmy. Przez dziewięć lat działalności Interbroka z jego usług skorzystało około 1000 osób. Klienci wpłacili łącznie 802 miliony złotych. Część osób która na bieżąco wypłacała zyski może liczyć na szczęście. Pokrzywdzonych, którzy nie zdołali wypłacić obiecywanych zysków, zostało ponad 600 osób, a utracone przez nich środki opiewały łącznie na kwotę ponad 260 mln zł.
We wrześniu 2011 roku, po 4 latach śledztwa, wszyscy trzej twórcy Interbrok Investment zostali skazani. Emil Dróżdż usłyszał wyrok 7,5 roku więzienia, a Andrzej Księżny i Maciej Sikorski po 3 lata. Ponadto sąd zobowiązał ich do zapłaty grzywny w wysokości 150 tys. oraz 300 tys. zł.

Pieniądze do odzyskania?

Jak to w przypadku upadłości przeważnie bywa, majątkiem Interbrok Investment zajął się syndyk. Ten jednak za wierzycieli spółki uznał tylko tych 567 klientów, którzy więcej do Interbroka wpłacili niż z niego wypłacili, w związku  z czym 300 osób nie chciało się zgodzić z takim wyliczeniem wierzytelności, zgłaszając kwoty uwzględniające wirtualne zyski. Ich formalne sprzeciwy musiał rozpatrywać sąd. Szczęśliwie dla pokrzywdzonych, Interbrok Investment był spółką jawną, w której wspólnicy odpowiadają za długi firmy własnym majątkiem. W takiej sytuacji syndyk ma możliwość ściągnięcia wierzytelności z osobistych majątków skazanych. Niestety, nie jest to już takie łatwe w przypadku styczności ze skuteczną intercyzą majątkową. Wiadomo na przykład, iż Maciej Sikorski już w październiku 2006 roku zrezygnował z udziałów w Interbroku i po dwóch tygodniach zawarł rozdzielność majątkową z żoną. W jej wyniku dostał tylko samochód Porsche Boxter, a żona majątek wart prawie 10 mln zł. Syndyk naturalnie próbował przekonać sąd, że te decyzje służyły ukryciu majątku przed wierzycielami i powinny zostać unieważnione. Sprawa trafiła aż do Sądu Najwyższego, a ten uznał, że wspólnik spółki jawnej, który z niej wystąpił, nie ma zdolności upadłościowej. Postępowanie upadłościowe Macieja Sikorskiego zostało uchylone, a klienci nie dostaną od niego ani grosza. Majątkami pozostałych wspólników zajął się syndyk. Jak widać w aferze Interbrok Investment nie ma póki co happy endu, a pokrzywdzeni klienci mogą nigdy nie zobaczyć żadnych swoich pieniędzy

BILANS AFERY INTERBROK INVESTMENT

  • troje skazanych
  • straty inwestorów – 260 mln zł
  • ok. 600 pokrzywdzonych osób

Powiązane zasoby:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/interbrok-investment/feed/ 0
Amber Gold http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/amber-gold/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/amber-gold/#comments Sun, 02 Nov 2014 21:22:45 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=656 Ludzie chcą wierzyć, że mogą bez ponoszenia kosztów i czasu wiele zyskać. Fakt jest taki, że na wybór telewizora potrafimy poświęcić więcej czasu niż na wybór inwestycji na lata. Efekt – ponad 18 tys. zgłoszeń od wierzycieli Amber Gold i straty pokrzywdzonych szacowane na blisko miliard złotych. Jak rozwijała się historia kolejnej piramidy finansowej? Echa afery związanej z działalnością spółek Amber Gold oraz OLT Express nie mijają.

Multikasa na początek

Amber Gold to – dziś już wiemy – parabank, który miał inwestować w złoto i inne kruszce. Klientów kusił natomiast wysokim oprocentowaniem lokat. Początków intratnych inwestycji związanych z późniejszą aferą Amber Gold należy szukać jednak kilka lat wstecz. Zacznijmy od początku… Kim jest i skąd się wziął Marcin Plichta – znany całej Polsce właściciel spółki Amber Gold? Urodził się w 1984 roku w przeciętnej gdańskiej rodzinie. Nazywał się wówczas Stefański – tak jak rodzice. Uczył się w liceum ekonomicznym. Studiowanie sobie odpuścił, choć wstęp na uczelnię miał zapewniony bez egzaminu, ponieważ w 2002 roku wygrał konkurs wiedzy ekonomicznej zorganizowany przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zrezygnował jednak z dalszej nauki na rzecz własnego biznesu. Z czasem Stefański wziął ślub z Katarzyną i zmienił nazwisko na to, które nosiła jego małżonka. Zmianę tą uzasadniał tym, że według niego „nazwisko Plichta jest bardziej medialne”.

W 2003 roku nastoletni jeszcze Marcin Stefański założył sieć punktów do płacenia rachunków - Multikasa.

W 2003 roku nastoletni jeszcze Marcin Stefański założył sieć punktów do płacenia rachunków – Multikasa.

W 2003 roku jeszcze nastoletni i jeszcze pod nazwiskiem Stefański założył sieć punktów do płacenia rachunków – Multikasa. Multikasy błyskawicznie jak grzyby po deszczu wyrosły w całym kraju. Oferta była na pierwszy rzut oka bardzo korzystna. Prowizje pobierane od opłat za transakcje były o dwie trzecie niższe niż w bankach i na poczcie, a głównymi klientami punktów kasowych byli emeryci. Przez kilka miesięcy wszystko działało jak należy, firma się rozwijała i pozyskiwała nowych klientów, przelewając wpłacone w okienku pieniądze na konta wierzycieli – telekomunikacji, firm dostarczających prąd, wodę itp. Dopiero po kilku miesiącach poszkodowani zaczęli dostawać wezwania do zapłaty, mogli więc nawet nie wiedzieć, że zostali oszukani. Jak się okazało, te pieniądze nigdy nie dotarły do odbiorców i ludzie musieli zapłacić swoje rachunki raz jeszcze. Oszukani klienci zaczęli szturmować punkty kasowe. Sprawa trafiła do sądu, zajął się nią również Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. W 2005 roku ruszył proces. Na ławie oskarżonych zasiadł Marcin Stefański i dwie wspólniczki. W 2008 roku za przywłaszczenie 174 tys. zł. sąd skazał już wówczas Marcina Plichtę na rok i 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu i nakazał zwrócić pieniądze oszukanym. Z uzasadnienia wyroku Sądu Rejonowego w Malborku wynika, że Multikasy Plichty nie były oszustwem, lecz nieudanym interesem. Przez spółkę Plichty przeszły opłaty na łączną kwotę 902,6 tys. zł. Do adresatów nie dotarło „zaledwie” 174 tys. i pieniądze te poszły na działalność spółki. Planowane zyski okazały się niemożliwe do osiągnięcia. Firma Plichty od sierpnia 2003 do końca lutego 2004 roku uzyskała z prowizji zaledwie 13,9 tys. zł. Tymczasem miesięczny koszt funkcjonowania spółki wynosił 15-21 tys. zł. Podczas konferencji prasowej zorganizowanej w 2012 roku prezes już wówczas spółki Amber Gold zapewniał, że pieniądze z Multikasy oddał. Mijał się prawdą – w rzeczywistości spłacił jedynie 4 tys. zł. Większość oszukanych osób do dziś nie otrzymała swoich pieniędzy.

Marcina Plichty przygody z wymiarem sprawiedliwości (Gazeta Wyborcza).

Marcin Plichta był jeszcze kilkakrotnie skazywany przez sądy polskie za oszustwa. W 2007 i 2009 roku skazany został za oszustwa bankowe (wyłudzenie kredytów na łączną kwotę ponad 140 tys.), jednak wymierzane wobec niego kary pozbawienia wolności za każdym razem były warunkowo zawieszane (żadna kara nie została wykonana).

Po miesiącu na „czarnej liście” KNF…

27 stycznia 2009 roku Plichta wraz z żoną zakładają w Gdańsku spółkę o nazwie Grupa Inwestycyjna Ex, która pól roku później zmieniła nazwę na Amber Gold Sp. z o.o. Firma, podająca się za pierwszy dom składowy w Polsce zajmujący się składowaniem metali szlachetnych, inwestowała w złoto i inne kruszce, a także oferowała klientom kontrowersyjne lokaty w złoto, srebro i platynę, podpisując z nimi tzw. „umowy składu”. 25-letni wówczas Marcin Plichta, pierwsze lokaty zakłada w listopadzie. Dzia­łal­ność spół­ki wzbu­dzi­ła jednak poważne wąt­pli­wo­ści Ko­mi­sji Nad­zo­ru Fi­nan­so­we­go (KNF), która wpi­sa­ła ją na „czar­ną listę” ostrze­żeń. Dodatkowo w grudniu tego samego roku KNF złożyła w Prokuraturze Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Amber Gold. Miało ono polegać na tym, że spółka bez zezwolenia prowadzi działalność bankową. Sprawa wydawała się z pozoru prosta. Spółka nie ma pozwolenia? Nie ma. Przyjmuje pieniądze? Przyjmuje. Wystarczy ustalić, czy naraża wkłady klientów na ryzyko, na przykład wykorzystując je do udzielania pożyczek. Akt oskarżenia powinien pojawić się w przeciągu kilku tygodni. Ale aktu nie było.

Błędne prokuratorskie koło… a czas mija…

W styczniu 2010 roku Prokuratura Gdańsk-Wrzeszcz odmówiła wszczęcia postępowania z uwagi na „brak znamion czynu zabronionego”. W takiej sytuacji KNF złożyła zażalenie do sądu, który w kwietniu nakazał prokuraturze jednak wszcząć śledztwo. W maju 2010 roku prokuratura zaczęła prace by następnie umorzyć dochodzenie w najkrótszym możliwym terminie, po trzech miesiącach. KNF nie złożyła broni, znów przygotowano zażalenie. I znowu uwzględnione. Tym razem sąd dokładnie pisze, jakie czynności prokurator musi jeszcze wykonać, m.in. powołać biegłego rewidenta do zbadania ksiąg Amber Gold. W międzyczasie, 21 czerwca Minister Gospodarki cofnął Amber Gold zezwolenie na prowadzenie przedsiębiorstwa składowego. Decyzja miała zostać wykonana natychmiastowo. W grudniu 2010 roku prokuratura powołuje biegłego rewidenta i … zawiesza postępowanie do czasu wydania przez niego opinii. Praktycznie przez cały 2011 rok trwa urzęd­ni­czo-pro­ku­ra­tor­ski ping-pong (szczegóły w kalendarium pod artykułem).

Takimi hasłami mamiła klientów strona www Amber Gold.

Takimi hasłami mamiła klientów strona www Amber Gold.

W tym cza­sie Po­la­cy, wa­bie­ni po­nad­prze­cięt­ny­mi zy­ska­mi z lokat opar­tych na no­to­wa­niach złota i przyciągani głośną reklamą, in­we­sto­wa­li w Amber Gold swoje oszczęd­no­ści. W listopadzie 2011 roku przewodniczący KNF domaga się wyjaśnień od Prokuratora Generalnego – dlaczego dochodzenie dotyczące Amber Gold jest nadal zawieszone i żąda KNF jego nadzoru. Efektem jest odwieszenie dochodzenia. Po interwencji sprawę bada Prokuratura Okręgowa w Gdańsku i stwierdza, że zawieszenie śledztwa rzeczywiście było przedwczesne.

Watek OLT Express i kontrola ABW

W lipcu 2011 roku grupa kapitałowa Amber Gold wykupiła 100% udziałów spółki Jet Air wskutek czego Amber Gold stał się głównym udziałowcem powstałych linii lotniczych OLT Express. Do grupy OLT Express należą wówczas spółki:

  • OLT Express Regional – zajmująca się przelotami regularnymi na trasach krajowych,
  • OLT Express Poland – obsługująca czartery międzynarodowe,
  • OLT Express Germany – działająca w Niemczech.

Wówczas też firmą Plichty zainteresowała się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW). ABW oszacowało, że na zakup i reklamę OLT Express poszło grubo ponad 200 mln zł. Skąd spółka miała takie pieniądze, skoro poza przyjmowaniem pieniędzy od ludzi nie prowadzi żadnej zyskownej działalności? Czy naraziła wkłady klientów na ryzyko wykorzystując ich środki niezgodnie z celem jakim miał być zakup złota? W tym samym czasie Agencja współpracuje z Bankiem Gospodarki Żywnościowej, ponieważ pracownicy Amber Gold mieli rzekomo informować klientów, że zakupione za ich pieniądze złoto jest przechowywane w skrytkach BGŻ. Zachodziło więc podejrzenie, że Amber Gold przyjmuje wpłaty od klientów a z tych pieniędzy finansuje inne przedsięwzięcia i podaje nieprawdziwe informacje klientom.

ABW przeprowadziła rewizje w mieszkaniach Plichty i w siedzibie Amber Gold w Gdańsku. W firmowym sejfie znaleziono 57 kg złota i kilogram platyny. Wszystko razem warte ok. 12 mln zł. Tymczasem Plichta twierdził, że ma 110 kg złota, które wyceniał (nie wiadomo na jakiej podstawie) na 60 milionów złotych i nieruchomości warte kolejne dziesiątki milionów.

OLT Express – linie lotnicze w posiadaniu Amber Gold.

27 lipca 2012 roku Urząd Lot­nic­twa Cy­wil­ne­go (ULC) za­wie­sił bez­ter­mi­no­wo kon­ce­sję lot­ni­czą spół­ce „OLT Express Re­gio­nal”. W związku z czym linie OLT Express poinformowały, że do odwołania zawieszają wszystkie regularnie wykonywane loty. Tego samego dnia linie złożyły wniosek do sądu o upadłość spółki „OLT Express Regional”, która związana była z wykonywaniem połączeń krajowych. Spół­ka Amber Gold po­in­for­mo­wa­ła, że wy­co­fu­je się z in­we­sty­cji w linie lot­ni­cze OLT Express z po­wo­du za­blo­ko­wa­nia przy­cho­dów ze sprze­da­ży bi­le­tów OLT przez ope­ra­to­ra płat­no­ści. ULC za­wie­sił także kolejną kon­ce­sję spół­ki – drugą w kolejności – dla „OLT Express Po­land” zajmującą się prze­lo­tami czar­te­ro­wymi na tra­sach za­gra­nicz­nych. 31 lipca 2012 spółka „OLT Express Poland” zawiesiła międzynarodowe przewozy czarterowe i również złożyła do sądu wniosek o upadłość. Kilka dni póź­niej ho­len­der­ski in­we­stor Panta Hol­dings po­in­for­mo­wał, że kupił od Amber Gold nie­miec­kie to­wa­rzy­stwo lot­ni­cze „OLT Express Ger­ma­ny”. Po transakcji linie nie przetrwały jednak zbyt długo – również ogłosiły upadłość w styczniu 2013 roku.

Ostatecznie – jak gdyby afery z plajtą linii lotniczych było mało – 13 sierpnia 2012 roku zapada decyzja o likwidacji samego Amber Gold i zamknięciu oddziałów spółki, a także o wypowiedzeniu wszystkim klientom przedsiębiorstwa obowiązujących umów depozytów towarowych.

Wplątany syn premiera

Nieco osobny watek wśród całej sprawy zajmuje osoba Michała Tuska. Tuż po ujawnieniu afery okazało się, że syn ówczesnego premiera pobierał wynagrodzenie za usługi doradcze przewoźnika lotniczego OLT Express Marcina Plichty. Jednocześnie Michał Tusk był pracownikiem gdańskiego portu lotniczego – spółki z udziałem skarbu państwa. Wcześniej jako dziennikarz „Gazety Wyborczej” pisał o tematyce transportu, także o OLT Express. W listopadzie 2011 roku Michał Tusk przeprowadził dla „GW” wywiad z Marcinem Plichtą, prezesem Amber Gold. Michał Tusk podjął współpracę z OLT Express 15 marca 2012 roku. Dopiero później, już po podpisaniu umowy z OLT Express, rozpoczął pracę w gdańskim Porcie Lotniczym. Michał Tusk z racji owej współpracy miał dostęp do poufnych danych OLT Express. I właśnie w związku z tą współpracą i jednoczesnym zatrudnieniem na gdańskim lotnisku, stowarzyszenie Stop Korupcji złożyło zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa (miał rzekomo działać na szkodę spółki Port Lotniczy Gdańsk sp. z o.o.). Śledczy badali, czy Michał Tusk dopuścił się nadużycia zaufania i uprawnień w obrocie gospodarczym przez osobę zobowiązaną do zajmowania się sprawami majątkowymi i działalnością gospodarczą spółki Port Lotniczy. Ponieważ władze Portu Lotniczego, pracodawcy Tuska, nie zgłosili przestępstwa, zdaniem prokuratury nie można mówić o naruszeniu jakichkolwiek przepisów, bo nikt nie został pokrzywdzony. Śledczy ocenili, że w zachowaniu Tuska – który pracował dla Portu Lotniczego Gdańsk, a jednocześnie doradzał OLT Express – można doszukać się jedynie konfliktu interesów. W marcu 2013 roku Prokuratura Okręgowa w Łodzi, która prowadziła to postępowanie, ostatecznie stwierdziła, że nie doszło do popełnienia przestępstwa. Podstawą tej decyzji był fakt, że ani Port Lotniczy Gdańsk im. Lecha Wałęsy, ani inni przewoźnicy nie zgłosili szkody z powodu działań Michała Tuska.

Amber Gold – po upadku…

Po zgłoszeniu upadłości prezes Amber Gold obiecywał, że za­cznie wy­pła­cać klien­tom środ­ki zgromadzone na lokatach. Po raz kolejny – podobnie jak w przypadku Multikasy – składał jedynie obietnice. Pokrzywdzonych wierzycieli Amber Gold jest blisko 18 tys. a ich straty szacowane są na prawie 851 mln zł, z czego zaledwie ponad 10 mln zł spółka rzeczywiście zainwestowała w złoto, które miało być ich zabezpieczeniem. W końcu rozpoczęło się śledztwo podczas którego przesłuchano ok. 14 tys. świadków, w tym głównie pokrzywdzonych, ale także pracowników centrali Amber Gold i oddziałów firmy oraz przedstawicieli m.in. Komisji Nadzoru Finansowego, NBP, banków do których wpływały pieniądze z lokat Amber Gold oraz pośredników, którzy działali w imieniu tej spółki zanim stworzyła własną sieć placówek. Materiał dowodowy liczy obecnie ponad 15 tys. tomów akt.

W połowie 2013 roku łódzka prokuratura, która zajmuje się obecnie sprawą, zleciła firmie doradczej Ernst & Young Audyt Polska przygotowanie kompleksowej analizy finansowo-ekonomicznej spółki Amber Gold, która miała posłużyć do ustalenia faktycznych źródeł finansowania jej działalności, sposobu i poziomu osiąganych przez nią zysków i struktury wydatków. Nad opinią pracowało 28 ekspertów, a dokument liczy ponad 230 stron. Opinia została przekazana na początku marca 2014 roku. Z analizy sporządzonej przez biegłych wynika, że nie było zewnętrznych źródeł finansowania spółki, a wpłaty na jej rachunki były dokonywane przez klientów zakładających lokaty. Według prokuratury nie ma więc dowodów, że w spółce dochodziło do prania brudnych pieniędzy. Z bilansu sporządzonego przez biegłych wynika, że na konta Amber Gold wpłynęło prawie 851 mln zł z lokat zakładanych przez klientów. Ustalono, że w trakcie prowadzenia działalności spółka nie korzystała z żadnych dotacji, subwencji, kredytów, pożyczek ani innego wsparcia finansowego. Z pozyskanych lokat niewiele ponad 10 mln zł przeznaczono na zakup złota, które miało być ich faktycznym zabezpieczeniem. Lokaty były zawierane od października 2009 do sierpnia 2012 roku, podczas gdy złoto kupowano tylko do lipca 2011 roku. Pieniądze z lokat były wydawane na różne cele. Na działalność lotniczą, w tym finansowanie linii OLT Express przeznaczono prawie 300 mln zł, ponad 214 mln zł wydano na bieżącą działalność spółki, w tym m.in. na zakup nieruchomości czy reklamę. Część pieniędzy została przeznaczona na wynagrodzenia za pracę. Ustalono, że prezes Amber Gold i jego żona wypłacili sobie w sumie 18,8 mln zł „pensji”. Śledztwo ws. Amber Gold zbliża się (miejmy nadzieję) do końca. Pracuje przy nim obecnie dziewięciu prokuratorów oraz funkcjonariusze ABW z Łodzi i Gdańska. Zakończenie postępowania przewidziane jest obecnie do końca 2014 roku. Czy nie zostanie przedłużone? Czas pokaże. W międzyczasie trwa wyprzedaż majątku Amber Gold. Na licytacje trafiło złoto i srebro kolekcjonerskie, platyna, nieruchomości, lokale użytkowe, apartamenty, samochody i autobusy. Syndykowi udało się już odzyskać w ten sposób około 32 mln zł.

Odpowiedzialność

Marcin Plichta, były prezes spółki Amber Gold pozostanie w areszcie co najmniej do końca lutego 2015 roku. Mężczyzna przebywa tam od 30 sierpnia 2012 roku. Łódzka prokuratura co kilka miesięcy przedłuża okres aresztu uznając, że jest to konieczne ze względu na zachodzącą z jego strony obawę matactwa i grożącą mu surową karę – do 15 lat więzienia. Jeśli dojdzie do procesu i Plichta zostanie skazany, okres aresztowania zostanie mu zaliczony na poczet kary. Podejrzany przebywa obec­nie w Piotr­ko­wie Try­bu­nal­skim, w naj­no­wo­cze­śniej­szym wię­zie­niu w na­szym kraju – zwa­nym także pol­skim Al­ca­traz. Ma sta­tus więź­nia szcze­gól­nie chro­nio­ne­go i znajduje się pod ca­ło­do­bo­wą ob­ser­wa­cją.

Marcin Plichta - prezes i założyciel Amber Gold.

Marcin Plichta – prezes i założyciel Amber Gold.

Prokuratura przedstawiła prezesowi Amber Gold 25 zarzutów, m.in.:

  • oszu­stwo znacznej wartości,
  • po­świad­cze­nie nie­praw­dy w oświad­cze­niach o pod­wyż­sze­niu ka­pi­ta­łu za­kła­do­we­go kilku spół­ek grupy Amber Gold,
  • prowadzenia bez zezwolenia działalności bankowej,
  • posłużenia się sfałszowanym potwierdzeniem przelewu na kwotę 50 mln zł,
  • na­ru­sze­nie usta­wy o ra­chun­ko­wo­ści i ko­dek­su spół­ek han­dlo­wych,
  • wprowadzenia w błąd klientów Amber Gold, którym spółka udzielała pożyczek – chodziło o objęcie pożyczek rzekomą ochroną ubezpieczeniową, która była warunkiem ich udzielenia. W rzeczywistości spółka w ogóle nie zawierała umów dotyczących ubezpieczenia, ale naliczała i pobierała nienależne składki.
Katarzyna Plichta - oskarżona o współudział w piramidzie finansowej.

Katarzyna Plichta – oskarżona o współudział w piramidzie finansowej.

Katarzyna Plichta, po rozszerzeniu zarzutów, także trafiła do aresztu. Kobiecie również grozi do 15 lat więzienia. Początkowo prokuratura zastosowała wobec niej dozór policyjny oraz zakaz opuszczania kraj, jednak w kwietniu 2013 roku zarzuciła jej współdziałanie z mężem w oszustwie. Śledczy zabezpieczyli wówczas jej majątek o szacunkowej wartość 4,6 mln zł na poczet przyszłych kar i odszkodowań. Przebywa obecnie w Łódzkim areszcie i pozostanie tam na pewno do połowy stycznia 2015 roku.Żona prezesa Amber Gold usłyszała do tej pory 17 zarzutów zbieżnych z zarzutami męża. Według prokuratury oboje podejrzani w śledztwie nie przyznają się do zarzucanych czynów i odmawiają składania wyjaśnień.

Jeszcze dwa lata temu jakiekolwiek związki z Amber Gold – czy nieco później z OLT Express – były powodem do dumy. Dziś jedynymi podejrzanymi w całej aferze są właściciele Amber Gold. Już po wybuchu afery ze strony internetowej Amber Gold zniknęły nazwiska osób, które zasiadały we władzach spółki, a także pracowników. W Amber Gold prócz właścicieli spółki – Marcina i Katarzyny, było jeszcze kilka osób, które odgrywały w niej znaczące rolę, byli to:

  • Łukasz Dauszta – zajmował się kwestiami prawnymi. Pilnował sprawy nie tylko Amber Gold sp. z.o.o., ale był także w składzie rady nadzorczej Amber Gold S.A. Reprezentował Marcina Plichtę kilka lat temu w sprawach o oszustwo.
  • Michał Forc – był stałym współpracownikiem odpowiedzialnym w firmie za marketing i reklamę. Został rzecznikiem prasowym firmy i dołączył do składu rady nadzorczej spółki. Po wybuchu afery całkowicie odcinał się od byłego pracodawcy.
  • Paweł Kunachowicz – radca prawny, który specjalizuje się w zagadnieniach gospodarczych. Został sekretarzem rady Amber Gold, którą kierowała 28-letnia Katarzyna Plichta. Również został członkiem rady nadzorczej. Również zrezygnował z członkostwa po wybuchu afery.

Sąd Rejonowy Gdańsk-Północ nie przyjął rezygnacji które kolejno składali członkowie rady nadzorczej Amber Gold. Powód – sąd uznał, że rada nadzorcza w Amber Gold w ogóle nie miała prawa istnieć, gdyż nie przewidywała tego umowa spółki i nie wystąpił warunek obowiązkowego powołania rady.

Srogo roz­cza­ru­je się ten, kto myśli, że spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość, a winni za­nie­dbań po stronie polskiego wymiaru sprawiedliwości po­nie­śli jakiekolwiek kon­se­kwen­cje. Bo oka­zu­je się, że uka­ra­na zo­sta­ła tak na­praw­dę… jedna osoba. I nie cho­dzi tu wcale o zna­ne­go na cały kraj prezesa Amber Gold. Nie trud­no nie od­nieść wra­że­nia, że od sa­me­go po­cząt­ku więk­szość urzęd­ni­czych dzia­łań w spra­wie Amber Gold toczyła się bez po­śpie­chu i jakby w zwol­nio­nym tem­pie. Od 2009 roku gdańska prokuratura rejonowa umarzała postępowania z doniesienia Komisji Nadzoru Finansowego i nie wykonywała poleceń sądu. Sprawa trafiła do sądu dyscyplinarnego. Umorzeniem zakończyło się postępowanie dyscyplinarne wobec prokuratorów, którzy swoim zaniechaniem przyczynili się do tego, że Amber Gold bezkarnie funkcjonowało przez trzy lata. Co stało się ze śled­czy­mi, któ­rzy mieli kon­takt ze spra­wą?

  • Prokurator Barbara Kijanko – stawiano jej zarzut niewykonania treści postanowienia sądu, który nakazał prokuraturze jeszcze raz sprawdzić sprawę Amber Gold. Sąd dyscyplinarny uwolnił ją jednak od tego zarzutu. Obecnie pracuje w Prokuraturze Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz.
  • Prokurator Witold Niesiołowski – szef Prokuratury Gdańsk-Wrzeszcz, która prowadziła na początku sprawę Amber Gold. Stawiano mu zarzut niewłaściwego nadzoru nad tą sprawą. Także został od niego uwolniony. Obecnie pracuje w Prokuraturze Rejonowej w Gdyni.
  • Prokurator Ewa Brudzińska – wiceszefowa Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa, zgodziła się na dobrowolne poddanie się karze przez Marcina Plichtę w sprawie nie związanej z Amber Gold. Uniewinniono ją.
  • Prokurator Hanna Borkowska – zajmowała się nadzorem w Prokuraturze Okręgowej w Gdańsku. Jej także stawiany jest zarzut niewłaściwego nadzoru nad sprawą Amber Gold. Prawdopodobnie uniewinniona.
  • Prokurator Marzanna Majstrowicz – była szefowa Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz, przełożona Barbary Kijanko. Majstrowicz straciła stanowisko, obecnie w jej sprawie toczy się postępowanie wyjaśniające. Jest szeregowym pracownikiem Prokuratury Gdańsk-Śródmieście. Jest to praw­do­po­dob­nie je­dy­na osoba, która – jak do tej pory, po­nio­sła kon­se­kwen­cje służbowe w spra­wie Amber Gold.

Kon­se­kwen­cji nie po­nie­śli także urzęd­ni­cy skar­bo­wi, za­an­ga­żo­wa­ni w ob­słu­gę Amber Gold. Toczyło się postępowanie o nie­sku­tecz­ne eg­ze­kwo­wa­nie nie­pła­co­ne­go przez wiele mie­się­cy po­dat­ku do­cho­do­we­go i VAT od spół­ki Amber Gold. Pro­ku­ra­tu­ra jed­nak … umo­rzy­ła śledz­two.

Zmiany w prawie

Każda afera gospodarcza skłania aktualnych prawodawców do przemyśleń i zmian w obowiązującym prawie, w celu lepszego zabezpieczenia interesu obywateli. Amber Gold dała początek kilku legislacyjnym inicjatywom, które niewątpliwe poprawią bezpieczeństwo inwestorów, przedsiębiorców i konsumentów. Przede wszystkim usunięto kilka ewidentnych luk w obowiązującym systemie prawnym, czego najważniejszym przejawem jest szybko uchwalona nowelizacja ustawy o Krajowym Rejestrze Karnym. Przed jej wejściem w życie, nie było bowiem komunikacji między systemem informatycznym Krajowego Rejestru Sądowego i systemem informatycznym Krajowego Rejestru Karnego, a sądy rejestrowe nie weryfikowały, czy w organach spółek nie zasiadają osoby skazane. Pozwalało to osobom takim, jak właściciel Amber Gold oficjalnie kierować firmą, mimo że miał on już na koncie kilka wyroków, m.in. za oszustwa finansowe. Dziś przed wpisaniem do KRS na bieżąco pod kątem niekaralności za przestępstwa gospodarcze sprawdzani są wszyscy kandydaci na członków zarządu, rady nadzorczej, komisji rewizyjnej oraz na likwidatorów.

Wprowadzono także nowe uprawnienia Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Nowelizacja przepisów daje prezesowi UOKiK możliwość publicznego ostrzegania o praktykach, w tym reklamach, naruszających zbiorowe interesy konsumentów, jeśli mogłyby one narazić ich na poważne straty finansowe lub miałyby niekorzystne skutki dla szerokiego kręgu konsumentów.

Dlaczego do tego wszystkiego doszło?

Do dziś nie ma odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że osoba skazana prawomocnym wyrokiem sądu za oszustwa finansowe, mimo niemalże natychmiastowej interwencji Komisji Nadzoru Finansowego, mogła bez żadnych przeszkód stworzyć piramidę finansową. Mimo szumnych zapowiedzi dogłębnego wyjaśnienia afery do dziś nie znamy jej finału.

Nie ulega wątpliwości, że nielegalna działalność Amber Gold mogłaby zostać uniemożliwiona już na wczesnym etapie, kiedy jej skala nie była jeszcze znacząca, gdyby informacje przekazywane przez Komisję Nadzoru Finansowego zostały przez Prokuraturę procedowane w sposób, w jaki wymagała tego sytuacja, oraz gdyby konsekwencją otrzymania tych informacji były adekwatne czynności kontrolne.

Za rozwojem rynku finansowego ledwo nadąża prawo, a inwestorzy indywidualni mają z nim jeszcze więszy problem. Obecne czasy nie są więc łatwymi do podejmowania życiowych decyzji inwestycyjnych. Dodatkowo postawa mediów i dziennikarzy, którzy powinni stać na straży interesu obywatela oraz prawdy, wzbudzała w tym przypadku niejako brak profesjonalizmu. Niewątpliwie media dały się w większości kupić dużemu reklamodawcy, w efekcie czego instrument finansowy będący w ofercie Amber Gold był też obecny w porównaniach z innymi ofertami w prasie fachowej.

W przypadku Amber Gold doszło więc do nałożenia się nieudolności prokuratury, jej braku przygotowania do prowadzenia śledztw gospodarczych, medialnego przyzwolenia i braku kontroli interesu obywatela oraz naszej ludzkiej chęci posiadania jak najwięcej – jak najszybciej.

DOTYCHCZASOWY BILANS AFERY AMBER GOLD

  • 2 głównych podejrzanych (obecnie: areszt, możliwa kara: 15 lat pozbawienia wolności)
  • bankructwo spółki Amber Gold oraz spółek OLT Express
  • ponad 18 tys. pokrzywdzonych
  • straty klientów w wysokości 851 mln zł

 

Afera Amber Gold – szczegółowe kalendarium (link)

 

Warto zajrzeć na:

Stowarzyszenie Poszkodowani Wierzyciele Amber Gold

Kalendarium działań Ministra Gospodarki w związku z działalnością AMBER GOLD Sp. z o.o.

 

Polecane do obejrzenia:

„Fakty”: Plichta nie oddał pieniędzy za Multikasę.

Końca nie widać – tvn24

Jan Pospieszalski: Bliżej – Afera Amber Gold wciąż nierozwiązana

Powiązane zasoby:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/amber-gold/feed/ 1
Afera Colloseum http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-colloseum/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-colloseum/#comments Wed, 30 Apr 2014 20:50:49 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=540 Był prężny rozwój i bilbordy z wizerunkiem właścicieli w największych miastach Polski. Były też wyłudzenia i ucieczka z kraju. Oto kulisy jednej z największych afer gospodarczych Polski.

Był rok 1996…

Józef Jędruch, 24 letni student prawa, założył wówczas Konsorcjum Finansowo-Inwestycyjne (KFI) Colloseum. Firma zajmowała się wówczas handlem samochodami i obrotem wierzytelnościami spółek skarbu państwa, w tym hut i kopalń. W końcu lat 90. rozwinęła działalność finansową, inwestycyjną i handlową. Pieniędzy zaczęło przybywać w błyskawicznym tempie. KFI Colloseum weszło na rynek handlowy i inwestycyjny. Zabrało się też za restrukturyzację branży hutniczej. Kupiło m.in. kontrolny pakiet akcji Huty Pokój w Rudzie Śląskiej i lubelską spółkę PRiM. Dzięki współpracy z innymi akcjonariuszami uzyskało decydujący głos w akcjonariacie dwóch spółek giełdowych: Huty Ferrum i Energomontażu-Północ.

Konsorcjum Finansowo-Inwestycyjne Colloseum

KFI Colloseum na początku XXI w. rozkręciło swoją działalność na naprawdę dużą skalę. Firma przejęła zabytkowy pałac w Ornontowicach pod swoją siedzibę. O sile firmy miała zaświadczać też wielka akcja plakatowa. W 2001 roku plakaty z podobizną Józefa Jędrucha, reklamujące „Colloseum”, zawisły na tysiącach billboardów w całej Polsce. Hasło z plakatów: „polski kapitał, polskie huty, kolosalne zmiany” miał nawiązywać do udziału firmy w prywatyzacji branży hutniczej.
W tym samy roku w rozmowie z miesięcznikiem „Nowy Przemysł” Józef Jędruch tak opisywał swoją działalność: – „Colloseum zarabiało i zarabia na długach. Jesteśmy obecni w branżach hutniczej, górniczej i energetycznej. Wiadomo też, że wszystkie inwestycje wiążą się z zaciąganiem kredytów inwestycyjnych.” W czasie, gdy Józef Jędruch uśmiechał się z plakatów w różnych częściach Polski, organa ścigania zainteresowały się, skąd Colloseum miało środki na inwestycje.

W 2001 roku plakaty z podobizną Józefa Jędrucha, reklamujące "Colloseum", zawisły na tysiącach billboardów w całej Polsce.

W 2001 roku plakaty z podobizną Józefa Jędrucha, reklamujące „Colloseum”, zawisły na tysiącach billboardów w całej Polsce.

W czym problem

Pod koniec lat 90. Będziński Zakład Elektroenergetyczny (BZE) był winien Polskim Sieciom Elektroenergetycznym (PSE) setki milionów złotych za energię elektryczną, jednak nie spłacał tych należności. Do negocjacji ws. oddłużenia BZE włączyło się właśnie Colloseum. W sumie Colloseum wyłudziło od Zakładów Elektroenergetycznych w Będzinie 345 mln zł za pomocą weksli bez pokrycia. Za weksle te wykupiono od Polskich Sieci Elektroenergetycznych dług będzińskiego zakładu. Potem część długu umorzono, a resztę – właśnie te 345 mln zł – odzyskano. Operacja ta byłaby niemożliwa bez udziału byłego głównego księgowego zakładu w Będzinie. Poza cesjami wierzytelności Colloseum odpowiada też za oszustwo na szkodę gminy Ornontowice w kwocie 480 tys. zł. Według późniejszych ustaleń, szefowie Colloseum, kupując pałac w Ornontowicach zapewniali, że mają zgodę resortu edukacji na prowadzenie tam działalności oświatowej, co pozwoliło im na uzyskanie upustu, właśnie w wysokości prawie pół mln zł.
W październiku 2001 roku Jędruch wraz ze wspólnikiem został zatrzymany przez UOP i aresztowany na trzy miesiące. W ten sposób kończy się historia rzutkiego biznesmena, a zaczyna sensacyjna część sprawy.

Aresztowali go i… uciekł

Za aresztowanymi szefami konsorcjum Colloseum wstawili się związkowcy z kontrolowanych przez Colloseum hut, poręczeń udzielili parlamentarzyści, a nawet rektor uczelni wyższej. W sumie znalazło się aż 17 poręczycieli. Zanim prokuratura zakończyła śledztwo Józef Jędruch był dwa razy zatrzymywany i za każdym razem wychodził na wolność. W końcu w 2002 roku wraz ze wspólnikiem Piotrem Wolnickim zbiegł z Polski, by uniknąć aresztowania nakazanego po raz kolejny przez sąd. Podejrzani mogli wyjechać, bo sąd dopiero następnego dnia po decyzji o areszcie wydał nakaz ich zatrzymania. Rozpoczął się pościg, a obaj panowie poszukiwani byli listem gończym.
Początkowo Józef Jędruch, właściciel Colloseum, objawił się w RPA (z którą Polska nie ma umowy o ekstradycji), gdzie leczony był jakoby w luksusowym kurorcie. Ścigany przez CBŚ, ABW oraz Interpol Jędruch został zatrzymany w lipcu 2003 roku w Izraelu. W momencie zatrzymania miał posiadać przy sobie fałszywe dokumenty, którymi się posługiwał podczas ucieczki. Jak opisywała „Gazeta Wyborcza”, w tym czasie Jędruch, próbując się ratować, usiłował udowodnić, że ma żydowskie korzenie, by dostać izraelskie obywatelstwo i uniknąć ekstradycji. Wziął nawet ślub z obywatelką Izraela, jednak małżeństwo okazało się nieważne, ponieważ wcześniej zawarł inny legalny związek małżeński. Ostatecznie Jędruch został sprowadzony do Polski na podstawie umowy ekstradycyjnej i trafił do aresztu. W areszcie spędził cztery lata i siedem miesięcy. W 2007 roku wyszedł na wolność, gdy w jego imieniu wpłacono 3 mln zł kaucji. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” pieniądze w dwóch ratach miała wpłacić mająca polskie korzenie, 80-letnia Amerykanka.

Proces

Proces ws. Colloseum toczył się od początku 2006 do maja 2011 roku. Przedstawiona przez prokuraturę lista zarzutów wobec Józef Jędruch obejmowała m.in. unikanie płacenia podatków i opłat skarbowych. Oszukanie gminy Ornontowice przez poinformowanie jej, że Colloseum posiada zezwolenie Ministerstwa Edukacji Narodowej na prowadzenie szkoły wyższej, dzięki czemu firma mogła nabyć pałacyk w Ornontowicach w trybie bezprzetargowym i po zaniżonej wartości. Ponadto o wprowadzenie w błąd Huty Katowice poprzez podanie nieprawdziwych danych dotyczących naliczania odsetek wynikających z umowy cesji. Nakłanianie księgowej do sporządzania fałszywego bilansu i nielegalne posiadanie broni. Utrudnianie kontroli skarbowej oraz śledzenie kontrolerów. W sumie dziesięć zarzutów, skutkujących sankcją do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Wyrok w głównym procesie zapadł w lutym 2013 roku. Sąd skazał wtedy Jędrucha na 6 lat więzienia i 400 tys. zł grzywny. Zobowiązał go też do naprawienia szkody w wysokości 54 mln zł i zakazał pełnienia funkcji w spółkach prawa handlowego na 10 lat. Jędruch jest dziś wolnym człowiekiem, gdyż na poczet kary zaliczono mu czas spędzony w areszcie.

Dopiero w lutym 2012 roku zatrzymany został Piotr Wolnicki, który obok Jędrucha, jest drugą najważniejszą osobą w tej sprawie. Odpowiada w oddzielnym procesie, ponieważ został zatrzymany po prawie 10 latach ukrywania się.
Łącznie w związku z tą dość zagmatwaną sprawą postawiono zarzuty trzynastu osobom, z których większość wyszła na wolność po wpłaceniu kaucji.

Szefowie firmy Colloseum z Ornontowic na Śląsku zapowiadali kolosalne zmiany w rodzimym hutnictwie za sprawą polskiego kapitału. Dziś firma tak prężnie niegdyś rozwijana, znajduje się w stanie upadłości. Sprawa Colloseum należy do największych i najbardziej skomplikowanych w historii wymiaru sprawiedliwości na Śląsku.

Kombinatoryka do kwadratu

Po wyjściu na wolność Józef Jędruch założył Luksemburską Fundację Praw Człowieka, która działa do dziś (choć na stronie internetowej fundacji nie znajdziemy wielu informacji świadczących o podejmowanych inicjatywach). Startował również z listy Samoobrony w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

"Eksperyment wyborczy" zastosowany przez Józefa Jędrucha.

„Eksperyment wyborczy” zastosowany przez Józefa Jędrucha.

W trakcie kampanii wyborczej zadeklarował, że da 100 zł każdemu wyborcy, który odda na niego swój głos. Nazwał to „eksperymentem wyborczym”. W 2011 roku przebywający na wolności Jędruch złożył wniosek o zawieszenie toczącego się od 2006 roku procesu, twierdząc, że jest… dyplomatą. Jako dowód przedłożył paszport dyplomatyczny Republiki Gwinei oraz pełnomocnictwa do reprezentowania tego kraju na arenie międzynarodowej. Państwo to jednak nie potwierdziło akredytowania Jędrucha, którego przez to nie chronił immunitet dyplomatyczny. Dzięki temu sąd mógł dokończyć proces i wydać po 5 latach procesu wyrok.

BILANS AFERY COLLOSEUM

  • Straty szacuje się na 430 mln zł. Pod względem wielkości wyrządzonej szkody to jedna z największych spraw karnych w Polsce.
  • Zakończony proces sądowy Józefa Jędrucha – dziś na wolności. Nadal toczy się proces Piotra Wolnickiego.

Źródła:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/afera-colloseum/feed/ 3
Warszawska Grupa Inwestycyjna http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/warszawska-grupa-inwestycyjna/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/warszawska-grupa-inwestycyjna/#comments Sun, 16 Mar 2014 17:05:27 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=522 Prawdopodobnie największa jak dotąd afera w polskim świecie maklerskim. Warszawska Grupa Inwestycyjna to firma o kilku obliczach. Z jednej strony znane nazwiska i wystawne konferencje, z drugiej młodzi prezesi prosto po studiach i wiele niedociągnięć działalności doku maklerskiego. To nie mogło się skończyć dobrze … i nie skończyło do dziś dla ponad tysiąca oszukanych klientów.  

Dobre złego początki

Wszystko zaczęło się w 1999 roku. 20-kilkulatkowie Maciej Soporek i Łukasz Kaczor zawiązali wówczas spółkę z o.o. o dość nowocześnie brzmiącej nazwie Warszawska Grupa Inwestycyjna. Była to pierwsza firma z powstałej w niedługim czasie grupy WGI. Warszawska Grupa Inwestycyjna (WGI) działała jako podmiot zajmujący się zarządzaniem aktywami. W pierwszych latach młodzi inwestorzy prowadzili działalność w oparciu o umowy pośrednictwa finansowego, na podstawie których zarządzali środkami klientów na rynku Forex. Czym jest rynek Forex? To międzybankowy rynek wymiany walutowej, który wyróżnia się całkowicie ponadnarodowym charakterem. To jednak sprawia, że Forex nie podlega żadnemu organowi nadzoru. Warto także dodać, że rynek ten działa przez całą dobę, a jego płynność jest bardzo duża. Inwestycje forexowe nie należą jednak do najbardziej bezpiecznych, wiele tu zależy od przyjętej przez zarządzającego polityki inwestycyjnej. Nie mniej jednak, w pierwszych latach działalności wyniki Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej wydawały się całkiem obiecujące. W drugim półroczu 1999 r. WGI miała wypracować na rzecz klientów 23,37 % zysku a w kolejnych latach (2000-2004) odpowiednio 58,39 %, 35,42 %, 21,93 %, 17,99 % oraz 14,93 %.

Dom maklerski – marketing nazwisk

W 2004 roku, na skutek zmian w polskim prawie, pośrednictwo finansowe na rynku Forex stanowiło formę tzw. działalności maklerskiej, której prowadzenie wymagało zezwolenia Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (KPWiG). WGI złożyła wniosek o takie zezwolenie i uzyskała je we wrześniu tego samego roku, co stało się początkiem rewolucji w strategii działania firmy. Spółkę z o. o. przekształcono w WGI Dom Maklerski S.A.

Nowa nieznana grupa finansowa, prowadzona przez młodych ludzi bez doświadczenia, wzbudziła zaufanie inwestorów dzięki pozyskaniu znanych osobistości świata finansów i polityki, którym zaproponowano miejsca w radach nadzorczych spółek grupy WGI, byli to m.in. Dariusz Rosati, Witold Orłowski, Tomasz Szapiro, Bohdan Wyżnikiewicz, czy Henryka Bochniarz. Głównym ekonomistą grupy został popularny wówczas Richard Mbewe, a głównym analitykiem inny znany ekonomista Piotr Kuczyński. Choć sami patroni bezpośrednio nie przyłożyli ręki do późniejszego oszustwa, to magia nazwisk robiła swoje. Jak dwaj młodzi biznesmeni przekonali znane osoby do firmowania nazwiskami grupy WGI? Według informacji opublikowanych przez „Newsweek” w 2006 roku, mogły w tym pomóc koneksje ojca Macieja Soporka, który jest jednym z założycieli najstarszego w Polsce klubu golfowego First Warsaw Golf & Country Club.

Działalność marketingowa domu maklerskiego żywo oddziaływała na wyobraźnię klientów firmy. Czemu, poza skutecznym marketingiem, przypisać ich powodzenie? Wystartowali w dobrym momencie i trafili w rynkową niszę. Z początkiem dekady wielu ludzi z nadwyżką gotówki w portfelach szukało dobrych okazji do ulokowania pieniędzy. WGI, obiecująca pokaźne zyski z transakcji na rynku walutowym, odpowiadała na ich oczekiwania. Podpisując umowy, klienci tak naprawdę nie interesowali się, w co będą inwestowane ich pieniądze. Chcieli tylko, by przynosiły ponadprzeciętne zyski. I mieli je – przynajmniej na papierze. Trudno zliczyć organizowane przez WGI konferencje i seminaria, okraszane obecnością Wyżnikiewicza, Bochniarz, Mbewe czy Piotra Kuczyńskiego. Znakiem firmowym WGI stały się gazetowe komentarze analityków. To z kolei otwierało im drogę do występów w programach telewizyjnych i radiowych.

Trefne obligacje

Umowy, które zawierali klienci z WGI DM były umowami o zarządzanie portfelem, w którego skład wchodzi jeden lub większa liczba maklerskich instrumentów finansowych. Na podstawie takiej umowy firma inwestycyjna zobowiązywała się do odpłatnego podejmowania i realizacji decyzji inwestycyjnych na rachunek klienta, w ramach pozostawionych przez zleceniodawcę do dyspozycji zarządzającego środków pieniężnych lub maklerskich instrumentów finansowych. W latach 2005-2006 WGI Dom Maklerski S.A. nie inwestował środków klientów bezpośrednio, ale kupował na rachunek klientów obligacje spółki powiązanej – WGI Consulting, zaś ta spółka miała lokować środki pochodzące z zakupu obligacji w firmie inwestycyjnej Wachovia Securities z siedzibą w Stanach Zjednoczonych. Taka strategia była mało przejrzysta dla inwestorów, gdyż WGI DM oficjalnie wiedział o charakterze inwestycji klientów tylko tyle, ile wynikało z deklaracji WGI Consulting. Natomiast klienci nie mieli już wglądu w dokumenty WGI Consulting, ponieważ ich umowy obejmowały wyłącznie prowadzenie rachunków przez WGI Dom Maklerski. Na tych rachunkach znajdowały się jednak prawie tylko obligacje WGI Consulting, których wartość była szacowana na podstawie oświadczeń WGI Consulting. Zarząd obu spółek stanowiły co ciekawe te same osoby. WGI DM w ramach oferowanych produktów typu WGI STABILNY czy WGI GWARANACJA zapełniał ponad 90 % portfela obligacjami, które nie były zabezpieczone, a których emitent miał minimalny kapitał zakładowy i według danych z KRS zajmował się m.in. działalnością wydawniczą, poligraficzną, reklamą oraz … „kształceniem ustawicznym dorosłych” i „działalnością komercyjną pozostałą, gdzie indziej niesklasyfikowaną”. Jak ustalili później śledczy, WGI DM przynosił dochód z prowizji od klientów, reszta spółek żyjąca z inwestorów WGI tak naprawdę nie zarabiała na siebie.

Komisja cofa zezwolenie

Niespełna rok po rozpoczęciu działalności jako Dom Maklerski, latem 2005 roku KPWiG zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu przestępstwa nielegalnego prowadzenia funduszu inwestycyjnego przez WGI DM, zaraz potem zaczęła kontrolować jego rachunki, odkrywając w nich pewne nieprawidłowości, ale nie cofnęła licencji na działalność maklerską jeszcze przez blisko rok. Nie ostrzegła też klientów. Tymczasem w 2005 roku śledczy umorzyli oba postępowania, jakie wtedy prowadzili.

W lutym 2006 roku zaczęły pojawiać się pierwsze sygnały, że w działania WGI mogły wkraść się nieprawidłowości. Wtedy to „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł „Spór w biurze maklerskim”, opisujący perypetie pewnego inwestora, w ocenie którego, WGI zarządzało jego środkami w nieprofesjonalny sposób, a skonfrontowane z zarzutami kierownictwo firmy miało zaproponować kreatywne zaksięgowanie dokonanych transakcji

Afera wybuchła w kwietniu 2006 roku, gdy Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (obecnie KNF) wycofała jednak spółce licencję na prowadzenie działalności maklerskiej. Wśród 11 nieprawidłowości wymienionych przez komisję znalazły się m.in.: wprowadzanie w błąd klientów w odniesieniu do stanu ich rachunków, brak nadzoru wewnętrznego i nieutrzymanie wskaźników finansowych na odpowiednim poziomie. Pomimo, że KPWiG zobowiązała WGI DM do rozwiązania wszystkich umów z klientami, WGI DM nie dokonywał wypłat środków w odpowiednich kwotach wpłaconych przez inwestorów.

Warszawska Grupa Inwestycyjna działała jako podmiot zajmujący się zarządzaniem aktywami.

Warszawska Grupa Inwestycyjna działała jako podmiot zajmujący się zarządzaniem aktywami.

Upadłość WGI DM

22 czerwca 2006 roku sąd ogłosił upadłość domu maklerskiego Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej. Zablokowany został również rachunek inwestycyjny WGI Consulting sp. z o.o. w Wachovia Securities, aż wreszcie ogłoszono upadłość samego WGI Consulting sp. z o.o. Jedyny składnik majątku o realnej wartości stanowił rachunek inwestycyjny w Wachovia Securities, na którym było jednak znacznie mniej środków niż powinno być. Zarząd upadłego domu maklerskiego i tym samy zarząd WGI Consulting stały na stanowisku, że ostatnie wiadomości, jakie posiada na temat stanu rachunku, to wyciąg z 31 marca 2006 roku wskazujący, że wycena rachunku wynosi ok. 33 mln USD.

Po wejściu syndyka do domu maklerskiego okazało się, że na koncie jest tylko 200 tys. zł. Weryfikacja stanu aktywów inwestowanych przez spółkę zależną WGI Consulting Sp. z o.o. przez jej syndyka stwierdziła olbrzymią defraudację majątku i jest przedmiotem toczących się postępowań w prokuraturze oraz przed sądem. Syndyk WGI Consulting oskarżył byłych członków zarządu WGI Consulting o przywłaszczenie mienia o znacznej wartości. W 2008 roku syndykowi udało się odzyskać ok. 16,6 mln dolarów ze środków Wachovia Securities, którym WGI przekazało część środków. W grudniu 2012 roku prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia w sprawie WGI.

W świetle oceny syndyka masy upadłości WGI Consulting, pomiędzy dniem 31 marca 2006 r. (z którego pochodził ostatni wyciąg z rachunku w Wachovia Securities) a dniem zablokowania środków przez sąd w Nowym Jorku, na rachunku inwestycyjnym WGI Consulting w Wachovia Securities miał miejsce intensywny ruch, który spowodował uszczuplenie wartości rachunku o 25 mln dolarów.

W przyrodzie nic nie ginie, tylko zmienia właściciela … co się stało z pieniędzmi?

Czy to możliwe, żeby ponad trzysta milionów złotych pochodzących od inwestorów WGI DM po prostu zniknęło bez śladu? Blisko 1,5 tys. klientów Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej od kilku lat czeka na wyjaśnienie, co stało się z ich pieniędzmi. Nie udało się precyzyjnie ustalić, ile pieniędzy inwestorów zdefraudowano, dokąd trafiły te pieniądze i ile faktycznie zainwestowano. Powód jest banalny – brakuje pełnej i wiarygodnej dokumentacji spółki. Na serwerach WGI biegli odnaleźli tylko dane pracowników spółki. Dane klientów trwale usunięto. W spółce nie było żadnej dokumentacji papierowej, która pomogłaby odtworzyć historię rachunków. Do dziś nie udało się precyzyjnie oszacować realnej szkody konkretnych klientów. Jeden z klientów WGI DM z ostatniego wyciągu z końca marca 2006 roku dowiedział się, że jego rachunek opiewa na sumę ponad 160 tys. zł, tymczasem Komisja Nadzoru Finansowego stwierdziła, że na jego rachunku jest tylko 42 tyś. zł. Różnice są nawet w liczbie klientów i rachunków. Według prokuratury wierzycieli WGI jest ok. 1400 (posiadali 2219 rachunków). KPWiG podawała, że WGI DM miał prowadzić 2035 portfeli dla 1837 klientów. Różnica to 400 osób: czy one kiedykolwiek istniały? Śledczy zajmowali się wątkiem „słupów”, przez które można było wyprowadzać pieniądze, ale dowodów na to nie znaleźli.

Prokuratura – sąd – prokuratura .. a zarzuty się przedawniają …

Fakty ustalone przez śledczych wskazują, że WGI DM ograniczał swoje „zarządzanie” do automatycznego lokowania 95-99 % portfela w obligacje spółki powiązanej (reszta lądowała na Forexie). Dość bulwersujący wydaje się fakt, że KPWiG już w lipcu 2005 roku zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przez WGI DM przestępstwa w postaci nielegalnego prowadzenia funduszu inwestycyjnego, ale aż do kwietnia 2006 roku nie podjęła względem WGI DM żadnych praktycznych działań, które powinny stanowić konsekwencję takiego podejrzenia. Do dziś winnych nie skazano. Prezesi WGI nigdy nie trafili do aresztu. Po upadłości domu maklerskiego, prezesom WGI DM prokuratura odebrała paszporty. Co ciekawe, dopiero w 2008 roku dzięki staraniom syndyka WGI Consulting sąd nałożył na członków zarządu WGI pięcioletni zakaz zasiadania w spółkach, który minął w roku 2013. Nie zastosowano innych sankcji do czasu wyjaśnienia sprawy przez prokuraturę.

Po wybuchu afery w 2006 roku, zaczęły się dwa nowe prokuratorskie śledztwa – jedno dotyczące WGI Consulting, drugie – WGI Dom Maklerski. To pierwsze zakończyło się w czerwcu 2012 roku skierowaniem do sądu aktu oskarżenia. Prezesów WGI DM oskarżono m.in. o podawanie w księgach rachunkowych nierzetelnych danych oraz niezłożenie wniosku o upadłość, choć WGI była bankrutem. W sumie maksymalna kara za te przestępstwa to dwa lata. W drugim śledztwie prokuratura postawiła szefom WGI zarzut przywłaszczenie mienia znacznej wartości, za które grozi nawet do dziesięciu lat. Na pewno osób pokrzywdzonych, które strąciły swoje pieniądze, nie cieszy fakt, iż w 2015 roku przedawnią się pierwsze zarzuty.

Pod koniec 2013 roku prokuratura wniosła o umorzeniu śledztwa w sprawie 10 zarzutów dotyczących m.in. fałszowania dokumentów i wyprowadzania majątku przez zarząd WGI. Prokuratura Okręgowa w Warszawie po zbadaniu wszystkich wątków umorzyła śledztwo z powodu: braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa, braku znamion czynu zabronionego, niewykrycia sprawcy przestępstwa i znikomej społecznej szkodliwości czynu. W styczniu 2014 roku Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił postanowienie prokuratury i nakazał ponowne zbadanie sprawy. Na dzień dzisiejszy trwają przesłuchania świadków. Jak zakończy się sprawa brakujących 320 mln zł – najbliższy czas pokaże.

BILANS AFERY WGI

  • sprawa sądowa w toku – brak oficjalnych skazanych
  • straty inwestorów – 320 mln zł
  • ok. 1 500 pokrzywdzonych osób

Warto zajrzeć na:

http://www.wgiwierzyciele.pl

http://www.skarbiec.biz/domy-maklerskie/syndykat.htm

Polecane do obejrzenia:

Sprawa dla reportera, Afera WGI

http://vod.tvp.pl/audycje/publicystyka/sprawa-dla-reportera/wideo/afera-wgi/37705

Źródła:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/warszawska-grupa-inwestycyjna/feed/ 1
Galicyjski Trust Kapitałowo-Inwestycyjny http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/galicyjski-trust-kapitalowo-inwestycyjny/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/galicyjski-trust-kapitalowo-inwestycyjny/#comments Fri, 24 Jan 2014 20:46:37 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=500 Jest rok 1991. Prawo bankowe jeszcze nie obowiązuje. Szumnie brzmiący Galicyjski Trust Kapitałowo-Inwestycyjny oferuje wówczas bardzo korzystne oprocentowanie lokat. Polacy nie uczą się jednak na błędach. Zapominając o wcześniejszych doświadczeniach z BKO Grobelnego, tysiące polaków wpłaca do trustu swoje pieniądze. Instytucja okazała się jednak niczym innym jak … parabankiem.

Atrakcyjne lokaty
W 1991 roku małżeństwo Stanisław i Urszula Kotarba założyli w Rzeszowie firmę o nazwie Galicyjski Trust Kapitałowo-Inwestycyjny (w skrócie GTKI). Swoją działalność trust prowadził bez zgody Narodowego Banku Polskiego. Klientom oferowano superatrakcyjnie jak na tamte czasy oprocentowane lokat w wysokości ponad 50 procent w skali roku. Centrala firmy mieściła się w Rzeszowie. Oddziały spółki powstały również w największych miastach w Polsce. Warto również zaznaczyć, że warszawski oddział GTKI organizował niejaki Stanisław Nieckarz, członek Rady Polityki Pieniężnej w latach 2004–2010.

Gdy na przełomie 1991 i 1992 roku znowelizowano prawo bankowe, parabanki podobne do GTKI nie mogły już przyjmować oszczędności i lokat. Trust Galicyjski jednak nie zaprzestał przyjmowania wkładów. W rezultacie czego, na początku 1992 roku Stanisław Kotarba został aresztowany przez łódzką prokuraturę za nieprzestrzeganie znowelizowanego prawa.

270 mld
Informacja o aresztowaniu prezesa spółki szybko dotarła do najbardziej zainteresowanych. Wystraszeni klienci rozpoczęli szturm na kasy niewypłacalnej i nielegalnej instytucji finansowej. Tysiące klientów (według różnych danych było ich od 4 do 7 tys.) wpłaciło do GTKI łącznie ok. 270 mld starych złotych (tj. 27 mln zł po denominacji). Zamiast upragnionych zysków klienci GTKI zostali oszukani i nie odzyskali swoich pieniędzy.

Wyroki
W szybkim czasie, szefami spółki zajęła się prokuratura i sądy. Rzeszowska prokuratura przystąpiła do śledztwa. Wśród osób, którym zarzucono działalność przestępczą, był także wspomniany wcześniej Stanisław Nieckarz. Jednak w grudniu 1995 roku sprawę Nieckarza umorzono, bo prokurator uznał, że nie popełnił zarzucanych mu czynów.

Działalność Galicyjskiego Trustu Kapitałowo-Inwestycyjnego nie budziła wątpliwości śledczych. Akt oskarżenia przeciwko 11 osobom: właścicielom i dyrektorom GTKI trafił w grudniu 1995 roku do rzeszowskiego sądu. Proces w tej sprawie zakończył się jednak dopiero po 7 latach. Stanisław Kotarba, właściciel i prezes GTKI skazany został na 6 lat więzienia. Skazana została również jego żona Urszula, pełniąca obowiązki m.in. prokurenta spółki, a także inni dyrektorzy oddziałów. Kotarba został dodatkowo zobligowany do zapłaty grzywny w wysokości 25 tys. zł.

BILASN AFERY GTKI

  • Parabank działał niespełna 2 lata
  • 4 do 7 tys. klientów parabanku straciło łącznie ok. 270 mld starych złotych
  • Główni winowajcy afery, małżeństwo Kotarba spędzili w więzieniu 6 lat

Źródła:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/galicyjski-trust-kapitalowo-inwestycyjny/feed/ 1
Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/pierwszy-komercyjny-bank-w-lublinie/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/pierwszy-komercyjny-bank-w-lublinie/#comments Tue, 31 Dec 2013 15:53:41 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=448 Niemal w tym samym czasie co Lech Grobelny, działalność w Polsce rozpoczął też amerykański biznesmen David Bogatin. Afera z jego początkowym udziałem, to jedna z bardziej widowiskowych afer w historii polskiego systemu bankowego. Były oszustwa, błyskawiczna ekstradycja, przerażeni klienci usiłujący odzyskać swoje depozyty, denominowanie wartości akcji, ich ponowna emisja, a na końcu sprzedaż banku za symboliczną złotówkę.

Od mrożonych warzyw do marmurów …

David Bogatin, amerykański biznesmen rosyjskiego pochodzenia, w 1976 roku wyemigrował z ZSRR do Stanów Zjednoczonych. W 1988 roku przyjechał do Polski. Na Lubelszczyźnie założył firmę Sun-Pol, która zajmowała się m.in. eksportem mrożonych warzyw i owoców oraz szyciem ubrań. Na początku 1991 roku założył Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie (dalej w skrócie: PKBL). Bogatin objął w nim 97,5% akcji. Był to drugi prywatny bank w Polsce założony po 1989 roku, tuż po uchwaleniu prawa bankowego. Nie był to bank jaki znali wcześniej Polacy. Był szokująco nowoczesny. Marmury na korytarzach, podświetlany chodnik przed budynkiem. Po latach szarej komuny klientów kusiły nowocześnie wyposażone placówki banku i oferowane wysokie odsetki. Pod koniec hiperinflacji PKBL zaczął oferować korzystnie oprocentowane lokat i kredyty na atrakcyjnych warunkach, więc ludzie powierzali Bogatinowi oszczędności całego życia.
Agresywna polityka prowadzenia banku przyjęta przez Bogatina, doprowadziła do gwałtownego rozwoju zarówno w obszarze budowy sieci oddziałów, jak i wysokości zgromadzonych depozytów. Do końca roku 1991 Pierwszy Komercyjny Bank miał 800 mld zł lokat i zatrudniał około 200 osób. Dynamiczny rozwój sprawił, że bank zaczął być postrzegany jako zagrożenie dla banków państwowych, a zarazem jako łakomy kąsek do przejęcia.

„Afera Bogatina”

Szum medialny wokół Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie, rozpoczął się w styczniu 1992 roku wraz z serią materiałów prasowych, których autorem był dziennikarz lubelskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Przedstawiane zarzuty dotyczyły nieprawidłowości powiązanych z dokumentacją rejestrową banku, w której dokonano podobno fikcyjnego podwyższenia kapitału banku, oraz podejrzenia o gromadzenie depozytów celem ich późniejszego wyprowadzenia przy pomocy kredytów, które faktycznie nigdy nie miały zostać spłacone. Jednocześnie prasa ujawniła informacje o tym, że Bogatin w Stanach Zjednoczonych jest poszukiwany za przestępstwa podatkowe i finansowe (defraudacje przy handlu paliwem i fałszowanie dokumentów). W 1987 roku, żeby uniknąć więzienia wyjechał z USA. Pojawienie się tej informacji w przestrzeni medialnej spowodowało paniczne wycofywanie depozytów z banku. Klienci zaczęli szturmować oddziały.

Materiały prasowe na temat Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie i Davida Bogatina (luty 1992 r.).

Materiały prasowe na temat Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie i Davida Bogatina (luty 1992 r.).

Ekstradycja

31 stycznia 1992 roku Bogatin został w Warszawie zatrzymany przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa i przewieziony do Lublina. Biznesmen był przesłuchiwany w prokuraturze. Gdy dowiedział się, że czeka go areszt ekstradycyjny zasłabł, a potem został odwieziony do szpitala. Po jego opuszczeniu trafił do aresztu w Warszawie. W przesłanym przez Amerykanów wniosku o ekstradycję zarzucono Bogatinowi fałszowanie dokumentów i oszustwa związane z handlem benzyną na 7 mln dolarów. Decyzja o ekstradycji zapadła na mocy układu miedzy Polską i Stanami Zjednoczonymi zawartego w 1927 roku. Mimo próby podważenia wniosku o ekstradycję, Bogatin został przekazany władzom amerykańskim. 13 maja 1992 r. sąd amerykański skazał Bogatina na więzienie – od 8 do 13 lat pozbawienia wolności w zależności od sprawowania.
Bogatin odsiadywanie wyroku zakończył i jest dziś pewnie wolnym człowiekiem. Na tym zakończyła się „Afera Bogatina” w Polsce, jednak był to dopiero początek dla późniejszych wydarzeń dotyczących założonego przez Davida Bogatina banku w Lublinie.

Pierwszy Komercyjny Bank sprzedany … po raz pierwszy

Jeszcze przed ekstradycją, w kwietniu 1992 r., posiadający w PKBL większościowy pakiet akcji Bogatin zdołał za cenę 40 miliardów starych złotych odsprzedać 45 proc. akcji banku Tadeuszowi Olczakowi. Olczak zajął się ratowaniem pozycji Banku. Był wówczas jedynym większościowym udziałowcem. Po przeczytaniu książki „Via Bank i FOZZ” opierającej się na archiwalnych dokumentach Michała Falzmanna (kontrolera NIK, który badał aferę FOZZ i nagle zmarł w tajemniczych okolicznościach), Olczak zdał sobie sprawę że w strukturach PKBL znajdują się osoby zamieszane w aferę FOZZ. Tadeusz Olczak podjął wówczas decyzję o odwołaniu całego zarządu, w tym Jana Rejenta (byłego urzędnika Ministerstwa Finansów, który w 1989 roku wysłany do Londynu jako oficjalny przedstawiciel FOZZ i współodpowiedzialny za zniknięcie 90 tysięcy funtów brytyjskich przekazanych dla FOZZ na zakup po zaniżonej cenie polskiego długu zagranicznego) odpowiedzialnego w Zarządzie Banku za jego restrukturyzację.
8 lutego 1993 roku – tuż przed tym jak zarząd komisaryczny wszedł do PKBL – Olczaka w trybie pilnym wezwano do Urzędu Ochrony Państwa. Do firmy już nie dał rady wrócić. Trafił do aresztu w związku z zarzutami (nieprawdziwymi – jak okazało się po kilkunastu latach na mocy prawomocnego wyroku sądu) dotyczącymi kradzieży 348 samochodów. W areszcie biznesmen przebywał kilka miesięcy.

Zarząd komisaryczny

Ekstradycja Bogatina i sprzedaż części jego udziałów w PKBL, doprowadziło w efekcie do interwencji dokonanej przez władze nadzoru bankowego i Narodowego Banku Polskiego. Ewa Śleszyńska (z ramienia Generalnego Inspektoratu Nadzoru Bankowego) wystąpiła do ówczesnej prezes Narodowego Banku Polskiego, Hanny Gronkiewicz-Waltz, o wprowadzenie do PKBL Zarządu Komisarycznego. 8 lutego 1993 roku Hanna Gronkiewicz-Waltz podpisała decyzję o wprowadzeniu do Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie zarządu komisarycznego.
Co jednak warto zauważyć, również na 8 lutego zwołane zostało Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy PKBL, na którym miała zostać podjęta decyzja o sprzedaży 52,5% udziałów inwestorowi znalezionemu przez Olczaka. WZA nie odbyło się jednak, ponieważ nie przybyła osoba posiadającej 1% udziałów w PKBL. Wprowadzenie Zarządu Komisarycznego tłumaczono chęcią ochrony klientów banku przed utratą oszczędności. Twierdzono również że straty finansowe banku wielokrotnie przekraczały jego fundusze własne. Nie chciano dopuścić do jego bankructwa. Zupełnie inne stanowisko w tej sprawie zajmuje Tadeusz Olczak, który do dziś twierdzi że PKBL nie wykazywał strat, a wersja stworzona przez Zarząd Komisaryczny została stworzona w celu usprawiedliwienia wrogiego przejęcia banku. Tak czy inaczej, Hanna Gronkiewicz-Waltz podpisała decyzję o wprowadzeniu zarządu komisarycznego, a na jego przewodniczącego powołała Jan Rejenta.

Warto w tym momencie wyjaśnić czym właściwie jest instytucja Zarządu Komisarycznego. Według prawa, Zarząd może zostać wprowadzony w sytuacji, gdy w banku albo dochodzi do malwersacji finansowych (np. prania brudnych pieniędzy), albo wskutek źle prowadzonej polityki finansowej bank staje na granicy bankructwa, co grozi niewypłacalnością pieniędzy dla klientów. Jest to instytucja podlegająca prezesowi NBP.
Spłata zobowiązań Bogatina spowodowała, że Zarząd Komisaryczny PKBL dysponował 52,5% akcji własnych banku. Zgodnie z prawem, Zarząd Komisaryczny miał określony czas na sprzedanie wspomnianego pakietu akcji. Tego się jednak nie udało zrobić. 22 czerwca 1993 roku termin mijał i akcje ulegały unieważnieniu. W takiej sytuacji Tadeusz Olczak stawał się właścicielem 95% udziałów o zmniejszonym kapitale.
W kolejnych miesiącach rozegrano kolejny szereg posunięć mających na celu pozbawienie Tadeusza Olczaka jego własności.

Denominacja … emisja … do kogo właściwie należy ten bank?

Sprawa własności PKB była przedmiotem posiedzenia Zarządu NBP, do którego doszło 22 października 1993 roku. Zarząd NBP (przewodniczyła mu wówczas Hanna Gronkiewicz-Waltz) pisemnie polecił Zarządowi Komisarycznemu, aby przeprowadził denominację udziałów PKBL. Zarząd Komisaryczny Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie dokonał umorzenia 31 350 akcji własnych banku oraz denominacji akcji należących do Olczaka. Wartość każdej z 27 450 pozostałych akcji serii A spadła w ten sposób z miliona do 40 tysięcy starych złotych (4 dzisiejsze złote) – uzyskana w związku z obniżeniem kapitału akcyjnego kwota 57 702 000 000 zł przeniesiona została do kapitału zapasowego banku. Jednocześnie podjęto decyzję o emisji ponad 6 milionów akcji serii B, czyli podwyższeniu kapitału akcyjnego PKBL o kwotę 250 miliardów starych złotych. Wszystkie akcje serii B PKBL przeznaczone zostały dla Narodowego Banku Polskiego, przez co NBP odpowiadał za ponad 99 proc. kapitału akcyjnego banku.
Tak więc denominacja sprawiła, że wartość udziałów Tadeusza Olczaka spadła 25-krotnie. Stało się to bezprawnie, bowiem w statucie banku znajdował się wówczas zapis, że żadne akcje nie mogą być umarzane ani denominowane.
Zmianę statutu banku dopuszczającą możliwość umarzania akcji przez obniżenie kapitału akcyjnego zgłoszono do rejestru sądowego dopiero pod koniec listopada 1993 roku.
Podjęte decyzje oznaczały faktyczną nacjonalizację banku – spółki akcyjnej i wywłaszczenie Tadeusza Olczaka jako osoby dysponującej 45% kapitałem akcyjnym, pozostawiając tym samym jego obecność w strukturze akcjonariatu Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie w symbolicznym charakterze.
Olczakowi zamknięto też drogę sądową, informując go w dniu 15 listopada 1993 roku jedynie o unieważnieniu akcji, a przemilczając fakt denominacji akcji. O obniżeniu wartości nominalnej akcji powiadomiono go dopiero w styczniu 1994 roku, po wpisaniu stosownych rozstrzygnięć do rejestru handlowego.
Pokrzywdzony biznesmen sprawę skierował do sądu. Sąd Gospodarczy w Lublinie wystąpił do Sądu Najwyższego z zapytaniem czy Zarząd Komisaryczny może denominować akcje, a ten uznał, że… tak, choć w żadnej ustawie nie ma przepisu zezwalającego na to. Później, za zgodą NBP, Zarząd Komisaryczny został przekształcony w zarząd PKBL, a prezesem banku został… Jan Rejent.

Pierwszy Komercyjny Bank sprzedany … po raz drugi

Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie na przestrzeni lat.

Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie na przestrzeni lat.

Wydawać by się mogło, że jak na jeden bank, przez zaledwie trzy lata istnienia, i tak wiele się wokół niego wydarzyło. Nie był to jednak koniec pomniejszych afer z Pierwszym Komercyjnym Bankiem w roli głównej.
W dniu 27 października 1998 roku zawarto umowę sprzedaży akcji Pierwszego Komercyjnego Banku Spółka Akcyjna w Lublinie na rzecz Powszechnego Banku Kredytowego Spółka Akcyjna w Warszawie z rozłożeniem płatności na okres 10 lat wraz z dopuszczeniem przeniesienia całości przedsiębiorstwa PKBL na PBK.
Przedmiotem umowy sprzedaży z dnia 27 października 1998 r., przy zawarciu której Sprzedającego – Narodowy Bank Polski reprezentowała Pani Hanna Gronkiewicz-Waltz, było 41 649 044 akcji banku z ich ogólnej liczby 41 680 000 o wartości nominalnej cztery złote każda akcja, co stanowiło 99,93% kapitału akcyjnego Banku.
Istotny jest sposób zapłaty za akcje. Mianowicie zobowiązanie w stosunku do NBP rozłożone zostało na sześć rat, z których płatność największej raty – stanowiącej 50 proc. wartości akcji – przypadała dopiero na październik 2008 roku.
W związku z powyższymi działaniami wniesiono do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie, które kwalifikuje się jako faktyczne udzielenie Powszechnemu Bankowi Kredytowemu dziesięcioletniego nieoprocentowanego kredytu, co było niewątpliwie działaniem na szkodę NBP, a tym samym interesu publicznego.
Następnie w dniu 1 lipca 1999 roku, zawarto umowę sprzedaży przedsiębiorstwa Pierwszego Komercyjnego Banku Spółka Akcyjna, na rzecz Powszechnego Banku Kredytowego Spółka Akcyjna, w której to umowie cena sprzedaży przedsiębiorstwa została określona na kwotę jeden złoty.

Stan postępowania karnego w tej sprawie do dziś nie znalazł swojego końca.

Walka po dziś dzień

Dotychczasowe, przekazywane przez Olczaka zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa przez grupę osób powiązanych ze sprawą PKBL, w tym byłą prezes Narodowego Banku Polskiego, okazywały się bezskuteczne. Było tak między innymi przy złożonym przez Tadeusza Olczaka zawiadomieniu o popełnieniu przestępstwa z listopada 2006 r., w przypadku którego, odmówiono wszczęcia śledztwa w sprawie.

W 2011 roku warszawski sąd prawomocnym wyrokiem uniewinnił Olczaka od wszystkich fikcyjnych zarzutów postawionych mu w lutym 1993 roku (dotyczących kradzieży 348 samochodów). Olczak, z racji wyrządzonych mu krzywd i strat, bezprawnego i drastycznego obniżenia wartości posiadanych papierów wartościowych banku oraz popełnionej zbrodni bezprawnego pozbawienia wolności, co zostało stwierdzone wyrokiem sądowym, skierował zarzuty przeciwko skarbowi państwa. Jego pełnomocnik wystąpił do sądu o odszkodowanie w wysokości 160 milionów złotych. Olczak skierował również zawiadomienie do Trybunału w Strasburgu. Sprawa do dziś nie została do końca wyjaśniona.

BILANS AFERY:

  • Klienci, którzy przekazali swoje pieniądze do banku Bogatina, po jego ekstradycji pieniądze odzyskali.
  • Tadeusz Olczak stracił 40 miliardów starych złotych (4 mln nowych zł) kupując pakiet 45% akcji od Bogatina, który następnie został znacjonalizowany przez NBP.

Źródła:

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/pierwszy-komercyjny-bank-w-lublinie/feed/ 3
Rentier D.K. http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/rentier-d-k/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/rentier-d-k/#comments Sun, 15 Dec 2013 18:17:13 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=433 Spółka przestała istnieć, śledztwo umorzono, a wierzyciele i „inwestorzy” zostali bez grosza – oto rezultaty kilkumiesięcznej aktywności na rynku firmy Rentier D.K. Kolejna piramida finansowa, marketing sieciowy, czy po prostu załamanie struktury po śmierci założyciela?

„Zbuduj z nami swój kapitał”

rentier logo

Logo założonej przez Waldemara Kowala spółki Rentier D.K.

Jest rok 2008. Pewien zielonogórzanin – Waldemar Kowal zakłada firmę: Rentier D.K. Zostaje jej prezesem i proponuje współpracę na bardzo korzystnych warunkach. Rentier D.K. działa wówczas pod hasłem „Zbuduj z nami swój kapitał”. W jaki sposób? Jakie obowiązują zasady współpracy z Rentier D.K.? Otóż następujące.

Aby dołączyć do interesu należało najpierw uczestniczyć w szkoleniach dotyczących sposobu funkcjonowania firmy i oferowanych przez nią produktów. Następnie, po szkoleniu, kiedy osoba była chętna do współpracy, podpisywała odpowiednie dokumenty mówiące o przystąpieniu do struktur firmy. Do wyboru były dwa warianty: można było działać jako partner lub współpracownik, co nie wymagało żadnej inwestycji finansowej. Jeśli natomiast takiemu partnerowi tudzież współpracownikowi zależało na zarobku, miał możliwość wykupienia obligacji Rentiera D.K. za 2 tysiące złotych. W zamian otrzymywano możliwość dystrybucji produktów finansowych i ubezpieczeniowych w postaci polis, papierów wartościowych, a nawet mieszkań (teoretycznie, ponieważ wśród ówczesnych możliwości w ofercie Rentiera znajdowały się jedynie polisy ubezpieczeniowe firmy Nordea). Jeśli partner lub współpracownik chciał utrzymać swój status musiał być aktywny. Musiał realizować sprzedaż lub jeśli nie miał sposobu na pozyskanie klientów, mógł zakupić produkt na własne potrzeby. Oczywiście nikt nie był do tego zmuszany jednak prawda jest taka, że większość osób właśnie to robiła. Pytanie więc jak zarobić na interesie w który sami wkładamy najpierw 2 tys. zł na obligacje, a potem sami jeszcze wykupujemy polisę ubezpieczeniową za 2 tys. zł na rok. Należało pozyskać do współpracy nowe osoby, które działałyby na nasze konto. Czy system ten nie przypomina klasycznej piramidy finansowej? Sprawdźmy dalsze zasady.

Jeśli pozyskało się klienta na obligację Rentiera, otrzymywano od sprzedaży prowizję, dodatkowo można było budować osobistą sieć sprzedawców i zgodnie z planem marketingowym firmy, otrzymywać prowizję od jej pracy. Jeśli znalazło się 2 osoby które kupiły polisę ubezpieczeniowego na życie ze składką 2 tys. zł/rok, to system wypłacał na prywatne konto 2 razy po 300 zł. Gdy te osoby znalazły też po 2 kolejne osoby, system wypłaca 4 razy po 500. Na 3 poziomie 8 razy 200 złoty itd. Mówiąc prosto występowało się jako agent Nordei i uzyskiwało prowizje za sprzedaż polis. Fakt faktem, po pozyskaniu 2 osób nasza rola się zmniejszała gdyż szukają następni (każdy 2 osoby), jednak nie każdy kupujący polisę chciał od razu sprzedawać kolejne polisy innym. W tym momencie łańcuszek się kończył i należało szukać kolejnych chętnych.

rentier

Rentier D.K. wyemitował obligacje imienne o wartości 2 tys. zł każda.

Kontrowersyjne obligacje

Wróćmy jednak do obligacji, które firma Rentier D.K. wypuściła na rynek. Do oferty obligacji doszło w okresie silnego wzrostu cen nieruchomości, tuż przed załamaniem rynku i początkiem światowego kryzysu. Były to 10-letnie obligacje imienne o wartości 2000 zł jedna. Obligacje miały gwarantować corocznie odsetki uzależnione od zysków płynących z obrotu nieruchomościami. Oprócz gwarantowanych 3 proc. rocznie do obligatariuszy co roku miało trafiać 25 proc. tego zysku. Spółka przygotowała dokument informacyjny zatytułowany „prospekt emisyjny” – nie miał on jednak nic wspólnego z prospektem emisyjnym, o którym mówią przepisy dotyczące emisji papierów wartościowych w Polsce. Należy wspomnieć, że warunki oferowane nabywcom w przypadku gdyby chcieli odzyskać swoje środki wcześniej niż przed upływem 10 lat były bardzo niekorzystne. Swego czasu jeden ze współpracowników firmy przekazał do publicznej wiadomości, że emisja obligacji dotyczyła kwoty 200 mln zł. Czy to prawda… dziś już się nie dowiemy. Ten sam współpracownik zapytany przez dziennikarzy o gwarancje zysków z obligacji, z przekonaniem odpowiadał, że nie ma takich gwarancji. Można więc było tylko domniemywać śledząc działalność firmy, że funkcjonuje ona zgodnie z prawem, kierować się zaufaniem i intuicją. Nie są to zbyt solidne podstawy bezpiecznej inwestycji, a jednak na ten pomysł skusiło się ponad dwa tysiące osób.

Śmierć, długi i reaktywacja w Częstochowie

W marcu 2009 roku założyciel Rentiera zginął tragicznie, a po jego śmierci firmę przejęli Katarzyna Szyjewska i Tadeusz Łagut. Okazało się wówczas, że spółka może mieć nawet 13 milionów długu. Kolejną niezbyt wesołą informacją dla „inwestorów” posiadających obligacje Rentiera jak również współpracowników, była wiadomość, że KNF podważyła wiarygodność obligacji Rentiera D.K. Komisja Nadzoru Finansów zamieściła o Rentier D.K. informację na swojej stronie internetowej w ostrzeżeniach publicznych. Ruszyła lawina osób domagających się zwrotu pieniędzy. Jednak, ani Łagut, ani Szyjewska nie odpowiadali na wezwania poszkodowanych.

We wrześniu 2009 roku prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie Rentier D.K. Najważniejszym powodem była śmierć Waldemara Kowala. Sąd ogłosił upadłość spółki.

Ostatecznie sprzedano obligacje ponad 2 tys. osób za łączną kwotę 6 mln zł. Inwestorzy nie odzyskali zainwestowanych środków. Osoby, które zaufały firmie zostały z niczym, a obecni szefowie… już rozkręcili nowy biznes. Nie dawno Katarzyna Szyjewska wraz z Romualdem Łabudą założyli w Częstochowie Polish Financial Group. Firma nie kryje swoich związków z Rentierem, a sami założyciele ogłaszają się, jako jego kontynuatorzy informując, że plan marketingowy jest oparty, sprawdzony i udoskonalony o program działający niegdyś w firmie Rentier D.K. Dodatkowo oferują telefony komórkowe, laptopy, samochody. Wystarczy zakupić tylko udziały w firmie…

BILANS AFERY:

  • Spółka funkcjonowała niespełna rok.
  • Poszkodowanych zostało około 2 tys. „klientów” Rentier D.K.
  • Straty klientów: 6 mln zł
  • Zamieszane osoby:

- Waldemar Kowal – założyciel – prezes – nie żyje
Tadeusz Łagut – wiceprezes – wspólnik – odcina się od sprawy – twierdzi że nie ma ze spółką już nic wspólnego
Katarzyna Szyjewska – po śmierci Kowala przejęła Rentiera – prowadzi obecnie Polish Financial Grup – oficjalną kontynuację Rentiera D.K.

Źródła:

 

]]>
http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/rentier-d-k/feed/ 0
Skyline http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/skyline/ http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/skyline/#comments Sat, 07 Dec 2013 18:22:30 +0000 http://www.aferyfinansowe.pl/?p=361 System Skyline – obietnica bogactwa dla wybrańców. Być może największa z polskich piramid finansowych – do dziś zresztą owiana pewną tajemnicą. W Niemczech bliźniaczy system upadł 1995 roku, jednak w Polsce założycielom udawało się wyłudzać pieniądze jeszcze do 1997 roku.

Spotkania przy winie

Skyline to przeniesiony do naszego kraju system, który przez kilka lat funkcjonował w Niemczech pod nazwą World Trading System. W 1993 pojawił się w Polsce za sprawą Mariusza K. Skyline było przedsięwzięciem na pierwszy rzut przypominającym sieci marketingowe w amerykańskim stylu. W odróżnieniu od nich Skyline nie sprzedawało jednak żadnego produktu – poza obietnicą pławienia się w luksusie za sprawą krociowych zysków.

Aby zostać uczestnikiem systemu, należało zostać „wprowadzonym”, czyli zaproszonym przez osobę która w systemie już działa. Już na samym początku należało wyłożyć 30 zł, które wpłacało się na obowiązkowy poczęstunek z szampanem w ramach zorganizowanego spotkania.
Na spotkaniach przy winie wmawiano uczestnikom, że są wybrańcami losu, którzy mogą zarobić gigantyczne pieniądze. Na każdym pokazie był przystojny i dobrze ubrany mężczyzna, który twierdził, że dzięki Skyline został milionerem (a wtedy miliarderem). Zachęcał, by wpłacić 2 100 marek niemieckich i znaleźć kolejnych chętnych do „inwestowania”. Za każdego kolejnego zwerbowanego dostać można było pieniądze.
Tylko namówienie kolejnych osób gwarantowało zwrot wkładu i ewentualne zyski. Za pierwszych trzech zwerbowanych uczestników było to 450 marek za osobę, za każdą następną 800 marek. Ponadto każda z wprowadzonych przez uczestnika do systemu osób także zapewniała mu dochody – za pozyskanych przez te osoby nowych klientów otrzymywał po 350 marek.
W efekcie każdy z inwestorów miał otrzymywać część wpłat osób przez siebie pozyskanych oraz tych, którzy znaleźli się na kolejnych niższych piętrach tej konstrukcji. Była to więc pod względem struktury piramida wręcz idealna – jednak oczywiście tylko dopóty, dopóki przyłączać się będą do niej kolejni inwestorzy.

Szef firmy Mariusz K. miał sporą charyzmę. Spotykał się osobiście z kandydatami na uczestników w wynajętych salkach restauracyjnych czy weselnych głównie na prowincji. Częstował winem (za które de facto uczestnicy spotkań sami zapłacili wykupując „bilet wstępu”). Wielu imponował. Organizowane spotkania oszałamiały zwykłych ludzi którzy postanowili „zainwestować” swoje oszczędności lub po prostu zaciągnąć kredyt czy sprzedać samochód. Wszystko po to by w wyznaczonym terminie (3 dni od spotkania w którym brało się udział) zapłacić 2 100 marek i zacząć pozyskiwać nowych naiwnych, których część wpłaty przypadnie im. Przy czym potencjalnych członków systemu straszono, że jeśli w wyznaczonym terminie nie dołączą do Skyline droga dla nich pozostanie zamknie ta na kolejne 5 lat a oni stracą jedyną w swoim rodzaju okazję do zarobienia ogromnych pieniędzy.

Morderstwo dla pieniędzy

Mózg całego przedsięwzięcia – Mariusz K. nie zdążył jednak skorzystać ze zgromadzonych pieniędzy. Został zamordowany na zlecenie Violetty Z., swojej asystentki i właścicielki konta bankowego, na którym przechowywane były środki pochodzące z piramidy.
W styczniu 1995 roku Violetta została osobistą asystentką szefa Skyline. System finansowy rozwijał się wówczas prężnie.
Ponieważ Mariusz K. miał niemieckie obywatelstwo, aby nie płacić niemieckiemu fiskusowi, kazał swojej asystentce założyć konto w Luksemburgu. Jak wyjaśniała podczas późniejszego procesu Violetta Z., miała z tego konta dostać 10 proc. ulokowanych na nim pieniędzy. Teoretycznie, bowiem Mariusz K. nie wypłacał jej udziału twierdząc, że zacznie je wydawać, co może wzbudzić podejrzenia.
W sierpniu 1997 roku Violetcie udało się zwabić go do swojego domu w Smochowicach. Tam został brutalnie pobity a następnie zamordowany przez wynajętych w tym celu mężczyzn. Jego zwłoki odnaleziono później pod podłogą, zalane 130 cm warstwą betonu.

Proces

Dziś wiadomo, że w piramidę Skyline weszło ok. 38 tys. polaków. Większość straciła swoje pieniądze. Według danych prokuratury prowadzącej śledztwo w tej sprawie, wyłudzonych zostało 4-5 mln marek niemieckich (czyli około 10 mln zł).

W czerwcu 2000 roku Violetta Z. została skazana na 15 lat więzienia. Między morderstwem a aresztowaniem zdołała wydać część pieniędzy pochodzących ze Skyline, które podjęła z konta w Luxemburgu po zabójstwie Mariusza K.
Sprawca zabójstwa wynajęty przez panią Z. skazany został na 25 lat pozbawienia wolności. Ponadto wyroki otrzymały dwie inne osoby zamieszane w zabójstwo szefa Skyline.

BILASN AFERY SKYLINE

  • Zabójstwo założyciela i szefa piramidy
  • Straty 4-5 mln marek niemieckich (ponad 10 mln zł)
  • Skazano tylko osoby odpowiedzialne za morderstwo Mariusza K.

Polecane do obejrzenia:

Odcinek programu „Na każdy temat”, w którym troje z zaproszonych gości na własnej skórze poznało piramidę Skyline.

http://www.ipla.tv/Na-kazdy-temat-piramida-glupoty-cz-1/vod-5261671

Źródła:

]]>

http://www.aferyfinansowe.pl/afery-w-polsce/skyline/feed/ 0